2011.05.23 – Uriah Heep – Wrocław

Nie należę do grona rozentuzjazmowanych wyznawców kunsztu brytyjskiej legendy rocka za jaką niewątpliwie uznaje się Uriah Heep i przyznam szczerze, że z ich twórczością – do tej pory – miałem kontakt raczej sporadyczny. Owa sytuacja poddana została metamorfozie po zakosztowaniu ostatniego dzieła tej żyjącej legendy. „Into The Wild” bo taki tytuł przybrał nowy album twórców powszechnie znanego „Lady In Black” zmienił moje podejście do zespołu – lepiej późno niż wcale!
W chwili, gdy zainicjowałem zgłębianie nowego materiału, nadarzyła się sposobność uczestnictwa we wrocławskiej odsłonie trasy sygnowanej „40th Anniversary”. Przyznam, że ogólnie byłem spokojny o poziom wykonania i formę zespołu. W „ostatnim” czasie dane mi było obejrzeć kilka zacnych (wiekowo) grup i nigdy nie było żenady – tym razem nie mogło być inaczej!
Planowy start przewidziano na godzinę 20 – tą i jedyne opóźnienie, jakie tego dnia miało miejsce to otwarcie wrót. Mała „obsuwa” mimo wszystko była do przełknięcia. W chwili oczekiwania dokonałem pobieżnej wizji lokalnej – pozytywnie zaskoczył mnie fakt sporego rozrzutu wiekowego, ale czy to powinno w ogólne dziwić?
Po wejściu do wewnątrz wszystko było jak w zegarku – o 20 – tej na scenie pojawił się rodzimy reprezentant klasycznego rocka – grupa Kruk. Zespół przeprowadził 45 – minutową lekcję na temat tradycyjnych form gitarowego grania. W ostatnim czasie krajowi głosiciele dźwięków spod znaku Deep Purple są wyraźnie promowani/propagowani, ale ich obecność tego wieczoru była w pełni zrozumiała. Co prawda w ich występie zabrakło magii i polotu, ale sama muzyka budziła pozytywne odczucia. Pomijając pewien dystans, może zmęczenie i lekki marazm sceniczny – były momenty, gdy Kruk podrywał do lotu. Zaczęli energicznie, potem zwolnili utrzymując ten nastrój przez dłuższą chwilę, a na koniec ponownie dołożyli do pieca. Kwadrans przed 21 – szą sympatyczna ekipa ze śląska zeszła ze sceny dając do zrozumienia, że za moment nastąpi to na co wszyscy czekają!
Półgodzinna przerwa, przeorganizowanie sceniczne i w okolicach 21:20 zgasły światła, a z głośników wylało się intro – teraz wszystko stało się jasne – nadchodzi Uriah Heep. Gdy tylko pojawili się muzycy, ze sceny od razu emanowała pozytywna energia, co w głównej mierze podsycał żartobliwy Mick Box oraz niezwykle żywiołowy wokalista Bernie Shaw. Ten drugi dwoił się i troił nieustannie podgrzewając gorącą atmosferę. Jak było widać, mimo wieku można wciąż tryskać energią niczym wulkan w Islandii!
Weterani rozpoczęli nowym materiałem – na pierwszy rzut poszedł „I’m Ready” i co nikogo nie powinno dziwić – tego wieczoru setlista dominowała w premierowe utwory. W następnej kolejności zaprezentowano starsze klasyki: „Return To Fantasy”, chwytliwy „Stealin’”, przy którym Berni Shaw współpracował z publiką oraz „Rainbow Demon”. Następnie powrócono do promowania „Into The Wild” – zespół wykonał „Money Talk”, podczas którego Russell Gilbrook (perkusja) systematycznie podkręcał obroty zagęszczając coraz bardziej swoje partie. Chwilę później okazało się, że ten kontrolowany chaos zwiastował perkusyjne solo. W czasie, gdy Russell pokazywał swoje umiejętności (w solo angażował zgromadzonych pod sceną), reszta ekipy ulotniła się ze sceny, ale chwilę później powrócili i zabrzmiał żywiołowy „Nail On The Head”. Tego wieczoru, z nowości można było również usłyszeć „Into The Wild” oraz spokojniejszy „Kiss Of Freedom”. Te mieszały się ze starszymi klasykami jak „Wizard”, „Look At Yourself” czy „Gypsy”. Muzycy w zasadzie w każdym utworze pozwalali sobie na dłuższe improwizacje i małe popisy solowe. Świetnie w tej materii sprawowała się sekcja rytmiczna – była moc!
Na koniec zostały dwa szlagiery, kultowy „July Morning” oraz powszechnie znany „Lady In Black”. Oba kawałki zostały entuzjastycznie przyjęte, a podczas tego drugiego Bernie eksploatował publiczność mobilizując ich do wspólnego śpiewu. Tyle, jeżeli chodzi o główny set. Wiadomo jednak, że nikt nie puści takiego zespołu bez bisu! Tak też było i tym razem – Uriah Heep raz jeszcze zagościli na scenie i na koniec dołożyli do pieca w iście rockowym stylu. Na bisowe uderzenie poszło m. in. przebojowe „Easy Livin’”.
Niestety wszystko co dobre musi w końcu mieć swój finał i tak też w okolicach 23-ej wieczór w doborowym towarzystwie Urial Heep dobiegł końca i kto tam był wie, że warto było zarzucić inne obowiązku, by dać się porwać przez weteranów klasycznego rocka – kto przeoczył to wydarzenie niechaj rzewnie płacze!
Zakończę mało muzycznie. Politycznie nie mogę zdzierżyć działań tych, co siedzą u koryta na Wiejskiej. Ich „aktywność” wzmaga się wyłącznie przed wyborami i rzadko kiedy przynosi ona jakieś korzyści (dla nas oczywiście). Jednak będąc świadkiem poniedziałkowego show Uriah Heep, trudno się nie zgodzić z pomysłem wydłużenia wieku emerytalnego!

Marcin Magiera

Dodaj komentarz