MOCNO SUBIEKTYWNA RELACJA Z KONCERTU PENDRAGON (Warszawa)
Takiej dwudniówki muzycznej dawno nie było w warszawskiej Progresji.
Jednego dnia stosunkowo młody BLACKFIELD , na drugi dzień dinozaury (bez
pejoratywnych konotacji) z PENDRAGON. Na drugim koncercie publiczności
prawie o połowę mniej, co być może świadczy o wyższości młodości nad
dojrzałością, a być może po prostu młodzież bardziej kocha Stevena
Wilsona niż Nicka Barretta, a przecież to głównie ona wypełnia
koncertowe sale i kluby.
Gołym okiem widać było, że średnia wieku publiczności na tym drugim
koncercie przekracza 30 lat, a koło mnie podrygiwał facet z pewnością
dwa razy starszy od średniej.
Ale miało być nie o publice, a o muzyce. Zaczęło się trochę sennie, od
miłego, ale nie porywającego występu Andy Searsa, za którym ciągnie się
sława występów w legendarnej grupie Twelfth Night. Trochę znudzona i
zniecierpliwiona publiczność została jednak szybko wybudzona wejściem na
scenę bohaterów wieczoru i mocnymi riffami nagrania Passion,
otwierającego najnowsze wydawnictwo legendarnego PENDRAGON. Po mocnym
otwarciu wysłuchaliśmy chyba całą zawartość najnowszego albumu Nicka i
spółki, z klimatycznym Emphaty (cudowna długa solówka Nicka oraz próba
rapowania – po raz pierwszy w historii zespołu), nawiązującym do starego
PENDRAGON utworem This Green and Pleasant Land oraz zamykającym płytę,
bardzo osobistym utworem Nicka: Your Black Heart (piękne partie klawiszy
Clive’a Nolana). Najnowsze utwory zostały poprzeplatane paroma utworami
z przedostatniego krążka Pure oraz – jak na lekarstwo – starymi
hitami zespołu, z których najpiękniej wybrzmiał zagrany na bis
Paintbox.
A teraz o wrażeniach ogólnych i muzycznych w szczególności. Czy lubię
PENDRAGON? Oczywiście! Czy cenię umiejętności Nicka, autora wszystkich
tekstów i melodii na ostatniej płycie? Oczywiście?
A jednak mam spory niedosyt po koncercie, który Barrett nazwał jako
najlepszy jaki kiedykolwiek grupa wykonała w Warszawie. Może dlatego, że
nagłośnienie w Progresji było tego dnia fatalne, co słychać było
zwłaszcza w najostrzejszych kawałkach, w których instrumenty nie słuchać
było selektywnie, a mocne granie , skądinąd świetnego pałkarza Scotta
Highama oraz gitara basowa przesympatycznego Petera Gee skutecznie
zagłuszały klawisze Nolana i szczególnie śpiew Barretta.
Ten ostatni pod koniec występu stracił głos/chyba trasa okazałą się
jednak zbyt wyczerpująca… a w niektórych kawałkach fałszował
niemiłosiernie, co kiedyś praktycznie mu się nie zdarzało. Zabrakło mi
też kilku ulubionych kawałków z wcześniejszych płyt, szczególnie mojej
ukochanej Masquarade Overture.
Ale przede wszystkim zabrakło tej niesamowitej atmosfery, tej magii
PENDRAGON, którą wyczuwało się doskonale podczas wcześniejszych wizyt
Nicka i jego paczki w Polsce. Momentami miałem wrażenie, że jestem na
koncercie, młodego, drapieżnego zespołu, źle nagłośnionego, może i
energetycznego, ale niewiele różniącego się od dziesiątek innych
zespołów grających współczesnego, mocnego rocka. Gdzie podziały się
piękne melodie, magiczna muzyka lejąca się spod palców Nicka? Wielu
zarzucało Pendargonowi sprzed ery Pure i Passion, że jest przewidywalny,
trochę już nudny i powtarzalny. Z pewnością PENDRAGON Anno Domini 2011
brzmi nowocześnie, ma niesamowicie energetycznego perkusistę,
prawdziwego mistrza na klawiszach i „czującego bluesa” basistę, a przede
wszystkim wielką sceniczną osobowość i niepowtarzalny talent – Nicka
Barretta. Ale – w moim subiektywnym odczuciu – dawny PENDRAGON był
jedynym i niepowtarzalnym zespołem na progresywnej niwie, a obecny –
niestety dla mnie – przynajmniej w wydaniu koncertowym /bo najnowsza
płyta wybrzmiała po koncercie o niebo lepiej/ trochę ginie w masie
rockowych grup drugiej dekady XXI wieku…
Czy warto było zatem iść na koncert PENDRAGON? Oczywiście tak,
chociażby aby się przekonać jak wszystko się zmienia, ewoluuje czasem
nie w tym kierunku, który byśmy sobie najbardziej życzyli. Warto było
także uściskać się z Nickiem po koncercie, zapytać Petera Gee o jego
najnowszy, cieplutki jeszcze solowy album, zagadnąć Nolana o postępy nad
tworzeniem najnowszej płyty ARENY (okazuje się że Clive jest jeszcze w
lesie z repertuarem i jesienne wydanie płyty, tak szumnie zapowiadane w
mediach, wcale nie musi być pewne, chociaż koncerty w Polsce jak
najbardziej), wreszcie pogratulować temperamentu i talentu Scotowi,
skądinąd przesympatycznemu i przeskromnemu człowiekowi.
Wracając z koncertu słuchałem w samochodzie płyty Passion i pomyślałem, o
tym co powiedział mi znajomy dziennikarz w kuluarach Progresji – w
ubiegłym roku widział plakat jednego z zachodnioeuropejskich festiwali
progresywnych, gdzie nasz RIVERSIDE był wydrukowanym grubą czcionką, a
słynny PENDRAGON malutką pod nimi…
No cóż, takie czasy, taka muzyka…
Andrzej „Gandalf” Baczyński