2011.04.15 – Pendragon – Warszawa

MOCNO SUBIEKTYWNA RELACJA Z KONCERTU PENDRAGON (Warszawa)

Takiej dwudniówki muzycznej dawno nie było w warszawskiej Progresji.
Jednego dnia stosunkowo młody BLACKFIELD , na drugi dzień dinozaury (bez pejoratywnych konotacji) z PENDRAGON. Na drugim koncercie publiczności prawie o połowę mniej, co być może świadczy o wyższości młodości nad dojrzałością, a być może po prostu młodzież bardziej kocha Stevena Wilsona niż Nicka Barretta, a przecież to głównie ona wypełnia koncertowe sale i kluby.
Gołym okiem widać było, że średnia wieku publiczności na tym drugim koncercie przekracza 30 lat, a koło mnie podrygiwał facet z pewnością dwa razy starszy od średniej.
Ale miało być nie o publice, a o muzyce. Zaczęło się trochę sennie, od miłego, ale nie porywającego występu Andy Searsa, za którym ciągnie się sława występów w legendarnej grupie Twelfth Night. Trochę znudzona i zniecierpliwiona publiczność została jednak szybko wybudzona wejściem na scenę bohaterów wieczoru i mocnymi riffami nagrania Passion, otwierającego najnowsze wydawnictwo legendarnego PENDRAGON. Po mocnym otwarciu wysłuchaliśmy chyba całą zawartość najnowszego albumu Nicka i spółki, z klimatycznym Emphaty (cudowna długa solówka Nicka oraz próba rapowania – po raz pierwszy w historii zespołu), nawiązującym do starego PENDRAGON utworem This Green and Pleasant Land oraz zamykającym płytę, bardzo osobistym utworem Nicka: Your Black Heart (piękne partie klawiszy Clive’a Nolana). Najnowsze utwory zostały poprzeplatane paroma utworami z przedostatniego krążka Pure oraz – jak na lekarstwo – starymi hitami zespołu, z których najpiękniej wybrzmiał zagrany na bis Paintbox.
A teraz o wrażeniach ogólnych i muzycznych w szczególności. Czy lubię PENDRAGON? Oczywiście! Czy cenię umiejętności Nicka, autora wszystkich tekstów i melodii na ostatniej płycie? Oczywiście?
A jednak mam spory niedosyt po koncercie, który Barrett nazwał jako najlepszy jaki kiedykolwiek grupa wykonała w Warszawie. Może dlatego, że nagłośnienie w Progresji było tego dnia fatalne, co słychać było zwłaszcza w najostrzejszych kawałkach, w których instrumenty nie słuchać było selektywnie, a mocne granie , skądinąd świetnego pałkarza Scotta Highama oraz gitara basowa przesympatycznego Petera Gee skutecznie zagłuszały klawisze Nolana i szczególnie śpiew Barretta.
Ten ostatni pod koniec występu stracił głos/chyba trasa okazałą się jednak zbyt wyczerpująca… a w niektórych kawałkach fałszował niemiłosiernie, co kiedyś praktycznie mu się nie zdarzało. Zabrakło mi też kilku ulubionych kawałków z wcześniejszych płyt, szczególnie mojej ukochanej Masquarade Overture.
Ale przede wszystkim zabrakło tej niesamowitej atmosfery, tej magii PENDRAGON, którą wyczuwało się doskonale podczas wcześniejszych wizyt Nicka i jego paczki w Polsce. Momentami miałem wrażenie, że jestem na koncercie, młodego, drapieżnego zespołu, źle nagłośnionego, może i energetycznego, ale niewiele różniącego się od dziesiątek innych zespołów grających współczesnego, mocnego rocka. Gdzie podziały się piękne melodie, magiczna muzyka lejąca się spod palców Nicka? Wielu zarzucało Pendargonowi sprzed ery Pure i Passion, że jest przewidywalny, trochę już nudny i powtarzalny. Z pewnością PENDRAGON Anno Domini 2011 brzmi nowocześnie, ma niesamowicie energetycznego perkusistę, prawdziwego mistrza na klawiszach i „czującego bluesa” basistę, a przede wszystkim wielką sceniczną osobowość i niepowtarzalny talent – Nicka Barretta. Ale – w moim subiektywnym odczuciu – dawny PENDRAGON był jedynym i niepowtarzalnym zespołem na progresywnej niwie, a obecny – niestety dla mnie – przynajmniej w wydaniu koncertowym /bo najnowsza płyta wybrzmiała po koncercie o niebo lepiej/ trochę ginie w masie rockowych grup drugiej dekady XXI wieku…
Czy warto było zatem iść na koncert PENDRAGON? Oczywiście tak, chociażby aby się przekonać jak wszystko się zmienia, ewoluuje czasem nie w tym kierunku, który byśmy sobie najbardziej życzyli. Warto było także uściskać się z Nickiem po koncercie, zapytać Petera Gee o jego najnowszy, cieplutki jeszcze solowy album, zagadnąć Nolana o postępy nad tworzeniem najnowszej płyty ARENY (okazuje się że Clive jest jeszcze w lesie z repertuarem i jesienne wydanie płyty, tak szumnie zapowiadane w mediach, wcale nie musi być pewne, chociaż koncerty w Polsce jak najbardziej), wreszcie pogratulować temperamentu i talentu Scotowi, skądinąd przesympatycznemu i przeskromnemu człowiekowi.
Wracając z koncertu słuchałem w samochodzie płyty Passion i pomyślałem, o tym co powiedział mi znajomy dziennikarz w kuluarach Progresji – w ubiegłym roku widział plakat jednego z zachodnioeuropejskich festiwali progresywnych, gdzie nasz RIVERSIDE był wydrukowanym grubą czcionką, a słynny PENDRAGON malutką pod nimi…
No cóż, takie czasy, taka muzyka…

Andrzej „Gandalf” Baczyński

Dodaj komentarz