2011.04.15 – Blackfield – Kraków

Nie ma co narzekać (trzeba płakać) nad stanem polskich dróg, i komfortem płatnej pseudo autostrady prowadzącej z Katowic do Krakowa. Aby wjechać na to „luksusowe” połączenie, trzeba było czekać w korku dłużej, niż trwał tego wieczoru występ supportu poprzedzającego Blackfield. Po ostatniej krytyce moich rajdowych wyczynów przez redakcyjnego kolegę, postanowiłem poddać się słodkiemu lenistwu w wygodnej pozycji tylnego siedzenia. Ster objęły delikatne, bezpieczne, kobiece dłonie osoby, która upiększyła tą relację autorskimi zdjęciami.:) Niedogodności podróży, naszej trzyosobowej wyprawie, umilała oczywiście muzyka. Samochodowym supportem przed wieczornym koncertem okazał się fenomenalny projekt Liquid Tension Experiment. Dzięki takiej właśnie muzie, jakoś płynnie przebrnęliśmy przez rozkopane obrzeża Krakowa, dojeżdżając szczęśliwie do celu (w miarę przed czasem). Nasza „kierowczyni” brutalnie obeszła się z solówką Petrucciego w najgorętszej fazie, wyłączając stacyjkę samochodu…

U celu podróży (nieopodal Klubu Studio) panowało poważne ożywienie, szczerze powiedziawszy mieliśmy sczęście, że znaleźliśmy miejsce do zaparkowania. Przez ulice przemieszczały się wręcz tabuny ludzi. Czyżby Blackfield posiadał w Polsce aż taką rzeszę zagorzałych fanów? Wyglądało to tak, jakby do Krakowa ściągnęła gwiazda światowego formatu potrafiąca zapełnić piłkarskie stadiony. Tak też w pewnym sensie było. Takową gwiazdą, ściągającą tłumy przechodniów, okazała się miejscowa „Biała Gwiazda”, potrafiąca w rzeczy samej zapełnić piłkarski stadion. Tak się bowiem złożyło, że ten piątkowy koncert zbiegł się w czasie z ligowym pojedynkiem krakowskiej Wisły. Kiedy znaleźliśmy się jednak wewnątrz Klubu Studio, na szczęście okazało się, że i Blackfield na frekwencję nie może narzekać. Sala podczas koncertu zapełniona była niezwykle szczelnie, a atmosfera (wydaje mi się) była bardziej gorącą, od atmosfery panującej podczas niejednego spotkania piłkarskiej ekstraklasy (i na dodatek zdecydowanie bezpieczniej) :).

Koncert rozpoczął się z piętnastominutowym poślizgiem. Na scenie pojawiła się szczupła osoba w czerni, w czarnym kapelusiku, z czarną gitarą w ręku. Wbrew pozorom nie był to Ritchie Blackmore (człowiek w czerni), lecz młody izraelski muzyk Mati Gavriel. Jego nieco posępne, melancholijne granie w pierwszym momencie skojarzyło mi się z Nickiem Cavem, jedynie barwa głosu zdecydowanie inna. Miało się nawet wrażenie że osoba w czerni, to nie mężczyzna, lecz kobieta. Artysta nie miał wsparcia zespołu z prawdziwego zdarzenia, jedynie podkład muzyczny z laptopa oraz swoją gitarę, na której wielkich rzeczy nie wyczyniał. Support Izraelczyka trwał na szczęście niespełna pół godziny, potem nastąpiła króciutka przerwa.

Punkt 21-a, na scenie pojawił się wyczekiwany duet: Steven Wilson i Aviv Geffen wraz z muzykami towarzyszącymi (perkusistą, basistą i klawiszowcem). Szczególnie okazale prezentował się Aviv Geffen, który wyszedł na scenę w mieniącym się czerwonymi diodami kubraku. W miarę trwania koncertu jego garderoba selektywnie kurczyła się do tego stopnia, aby podczas bisów (ku uciesze głownie żeńskiej części publiczności) można było podziwiać jego goły tors. Zastanawiałem się jaką kompozycja rozpocznie się ten koncert? Przypuszczałem, że na początku zagrają coś z najnowszego swojego albumu „Welcome To My DNA”, którego premiera miała miejsce 28 marca. Nie spodziewałem się jednak, że będzie to ta najmocniejsza, najbardziej energiczna kompozycja, „Blood”. Zaczęli więc od mocnego uderzenia! I od razu ciary pojawiły się na całym ciele…Krwistość orientalizującego „Blood” skutecznie podkreślona została czerwienią reflektorów. Taka ich barwa dominowała podczas całego koncertu. Jeśli ktoś z tylnych pozycji klubu miał jakieś wątpliwości, czy na scenie znajduje się już wyczekiwany Blackfield, rozwiał je z pewnością kolejny utwór tego wieczoru: w rytm przejmujących dźwięków popłynęły bowiem słowa:

„Curling lips, fingertips, dead eye dips
I saw it all in the blackfield
Splinter cracks, summer tracks, paperbacks
We found them all in the blackfield
In the shade, whistle blades, singing fades
In the blackfield…”


To była oczywiście kompozycja Blackfield z ich pierwszego albumu. Następnie powrót do najnowszego dzieła brytyjsko-izraelskiego duetu, utworu go otwierającego, rewelacyjnego (moim zdaniem) „Glass House”. A po nim kolejny, „Go to Hell”. Zabrzmiały dobitne słowa:

„Fuck you all, fuck you
Fuck you all, fuck you
I don’t care
I don’t care…anymore, anymore

Go to hell, go to hell!
Go to hell, go to hell!…”


Z pewnością niejeden fan Blackfield z chęcią zacytowałby taki właśnie werset swojemu szefowi 😉
Tego wieczoru (ku mojej uciesze), zabrzmiał praktycznie cały repertuar pochodzący z ich najnowszego dzieła (zabrakło jedynie „Far Away”). Nadal bowiem uważam (mimo przeróżnych, skrajnych opinii), że to ich najlepsza płyta. Nie mogło oczywiście zabraknąć sztandarowych kompozycji z poprzednich albumów takich jak: „Pain”, „Glow”, „Once”, „The Hole in Me”, „Miss U”… Na zakończenie zasadniczej części koncertu zabrzmiał niezwykle ciekawie rozwijający się (jakbyśmy obserwowali w przyspieszonym tempie rozkwit kwiatowych pąków), „Dissolving With the Night”

„Niedługo zniknę w najgłębszej przestrzeni
I nie zostawię śladu
Mogę policzyć na palcach jednej ręki wszystkie moje wspaniałe dni
I płakać nad całą resztą…”


Kiedy Aviv Geffen przedstawiał bohaterów tego niezwykłego wydarzenia, aplauz publiczności był niebywały, apogeum osiągnął po słowach Geffena: „this is my best friend Steven Wilson”!!!

No i tradycyjne pożegnanie artystów z publicznością, bisy, na które złożyły się trzy (niestety, tylko trzy) przepiękne kompozycje: „Hello”, „End Of the World” i „Cloudy Now”. Nie był to niebywale długi koncert, trwał gdzieś około półtorej godziny. Płyty Blackfield również nie należą do najdłuższych. Najważniejsza jest chyba jednak nie ilość, ale jakość ?

Krakowski koncert Blackfield (w mojej subiektywnej ocenie) będzie z pewnością jednym z ważniejszych tegorocznych wydarzeń muzycznych, tak jak i ich najnowsza płyta znajdzie się bez wątpienia w czołówce moich ulubionych, tegorocznych albumów, a wszystkim malkontentom, którzy uważają że Blackfield z rockiem ma już mało wspólnego, że to bliższe pop-owej estetyce, polecam wybrać się, aby posłuchać tych panów na żywo!


Marek Toma
zdjęcia: Natalia Kubacka

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *