Nie ma na co czekać, stary! – krzyknął zapewne Steven Wilson do swojego
najlepszego kumpla, Aviva Geffena, po wydaniu trzeciego, budzącego
niemałe kontrowersje albumu Blackfield, „Welcome to My DNA”. – Chciałbym
skupić się w końcu na swojej solowej płycie, więc miejmy to z głowy i
let’s take this show on the road, baby!
Dwukrotna wizyta duetu w Polsce nikogo nie mogła zdziwić – czasami
wydaje mi się, że Blackfield jest u nas jeszcze bardziej ceniony niż
Porcupine Tree. Na pewno przez moją ukochaną Starą Gwardię, która
metalowe romanse Jeżozwierzy wciąż kwituje gromkim śmiechem, ale ja sam
jakoś nigdy nie potrafiłem traktować dwóch brytyjsko – izraelskich
krążków w stu procentach poważnie. I ciężko podać mi nawet konkretny
powód. Utwory znałem przecież na pamięć. Być może potrzeba mi było
„przeżyć” premierę albumu Blackfield na własnej skórze (w momencie
wydania „dwójki” dopiero zaczynałem swoją przygodę z prawdziwą muzyką),
poczuć dreszcz niepokoju i niepewność przy zapoznawaniu się ze świeżym
materiałem. „Welcome to My DNA” umożliwił mi to wszystko, na deser podał
zaś porcję naprawdę udanej muzyki, która (całe szczęście) nieznacznie
różni się od „starych” dokonań duetu. Dzięki temu, tłukąc się pociągiem w
ostatni czwartek do stolicy, w pewnym momencie pomyślałem dokładnie to
samo, co dwa lata temu przy okazji wrocławskiego koncertu Porcupine
Tree: „Cholercia, przede mną naprawdę wielki wieczór!”.
Siedem godzin w trasie minęło wręcz komfortowo. Tym razem obyło się
bez typów spod ciemnych gwiazd, awarii lokomotyw, wędrówek pieszo w
deszczu, dzikiej walki o miejsca siedzące, pomyłek przystanków czy
pseudokibiców. Dla Czytelnika to być może minus, bo gromkiego śmiechu
nie będzie, ale przynajmniej miałem okazję powtórzyć kilka razy „Welcome
to My DNA” na swoim iPodzie. Tak, dokładnie takim, jakie z radością
niszczy na wszelkie możliwe sposoby Steven Wilson. Przez chwilę myślałem
nawet, że poproszę go o autograf na tylnej obudowie, jednak szybko ten
pomysł porzuciłem, przez wzgląd na wartość materialną sprzętu, własne
zdrowie i ewentualną furię każdego, kto dzień później w Krakowie nie
uświadczyłby wyjścia obrażonego muzyka na scenę.
Gdy dotarłem do naszej cudownej stolicy, nie było czasu na wędrówki
krajoznawcze. Szybka wizyta w KFC (które to w Warszawie serwuje półtora
więcej „jedzenia” za te same ceny, co dla przykładu we Wrocławiu –
zanotowałem to sobie z wielkim bólem w sercu), łapanko – macanko
taksówki i pół godziny przebijania się przez korki do Progresji. Należy
oddać szacunek panu kierowcy, drugiemu najbardziej zakręconemu
bohaterowi dzisiejszej relacji (do pierwszego jeszcze wrócimy),
wielkiemu znawcy stolicy i aktywnemu obywatelowi Rzeczypospolitej.
Przytoczę pytanie:
– A gdzie tu można ewentualnie napić się piwa po koncercie?
– No tutaj, widzi pan, taki zajebisty klub jest – wskazał palcem na
mijany właśnie lokal o dużo mówiącej nazwie Play House. – Goł goł mają,
niezłe ceny i pokoiki na górze, to nie trzeba wychodzić nawet, żeby się
pobawić.
Progresja. Nigdy chyba nie nauczę się, że na koncert nie wolno wnosić
butelek z napojami. Więc wyrzucenie plastiku i znowu Progresja. Idealnie
na czas, gdyż na scenie rozkładał się właśnie Mati Gavriel, support
Blackfield. Niestety, nie jesteśmy równie godni co Amerykanie, którym
przyjdzie rozczulić się przy Anathemie, chociaż na chłopaka wyjątkowo
narzekać nie sposób – zaprezentował zestaw delikatnych utworów i dał
niezły pokaz umiejętności wokalnych (kwestia samego głosu to rzecz
sporna, mi nie przeszkadzał). Taki „gorszy” Petter Carlsen. Muzykę
puszczał sam z taśmy, co wyraźnie odbiło się na walorach wizualnych i
szybko wynudziło publiczność, jednak – wielkie dzięki wszystkim
mitologicznym bóstwom – na gwiazdę wieczoru nie przyszło długo czekać.
Mniej więcej w momencie osiągnięcia temperatury czterdziestu stopni
Celsjusza (ciekawe, jak podobny koncert zniosłaby Progresja w lecie?)
zespół wyszedł na scenę. „I zaczął się teatr”…
Pochwalić należy wszystko. No, może poza akustyką klubu, lekko
„piwniczną” (jak to uznał mój dobry znajomy) i eliminującą dobitnie
uczucie głębi dźwięku. Steven z roku na rok śpiewa coraz lepiej
(zabawne, bo tak samo uznałem po wrocławskim występie Porcupine Tree),
nie ma też mowy o gapieniu się ciągle na własne, brudne, spocone i
(wiadomo) nagie stopy – to już naprawdę „international popstar”,
świadomy swojego kultu, wyrachowany i – niestety – bardziej niedostępny.
Jakże więc ucieszyły mnie dwie drobne wpadki z jego strony: wpadnięcie
podczas solówki w mikrofon i utrata sławetnego „gitarowego
megaskupienia” oraz moment „Waving”, w którym zapomniał jednego wersu,
krzywo popatrzył się na wszystkich i zaśpiewał „nananana” do melodii,
żeby tylko wypełnić lukę. Dzięki temu wiem, że do czynienia miałem z
żywym muzykiem, nie koncertowo zaprogramowanym cyborgiem.
Absolutną klasę pokazał Aviv Geffen, od którego spodziewałem się
wyłącznie ogromnej ilości fałszu i okazania wklęsłej klaty. Jednak ani
jedno, ani drugie nie nastąpiło tak prędko – Izraelczyk zaprezentował
się naprawdę rewelacyjnie w „swoich” utworach, czyli kontrowersyjnym „Go
to Hell” (napisanym, jak przyznał, dla jego rodziców), „Glow”, które
wykonał niemal zupełnie samotnie na scenie lub przebojowym „Oxygene”.
Jego nieokiełznany głos nie wpadał w typowe wibracje, śpiewał czysto,
czasami tylko za wysoko, ale to pewnie kwestia ekscytacji. Widać było,
że Aviv przeżywa tę trasę o wiele bardziej niż Wilson. Największe
pochwały zostawiłem sobie na koniec, gdyż nie należą się żadnej z
omawianych gwiazd, a szalonemu perkusiście, który w wiele oklepanych
motywów wprowadził tyle ekspresji i życia, że ukradł sporą część całego
show. Tommer Z – bo tak się go przedstawia, wygrywa moją własną Nagrodę
Publiczności.
Po raz pierwszy w historii zespołu nie zagrano wszystkich utworów ze
studyjnych krążków. Nie powinno nikogo dziwić, że Blackfield skupił się
na kawałkach z „Welcome to My DNA” (zabrakło wyłącznie przepięknego „Far
Away”) i przedstawieniu ich orkiestralnej natury w bardziej rockowych
barwach. Niesamowicie zabrzmiało tak nielubiane „Dissolving with the
Night” (czy ktoś może mi podać powód niechęci do tak intrygującej
piosenki?), w którym – zamiast smyczkowego budowania napięcia –
usłyszeliśmy miażdżące riffy Stevena. Prawdziwych ciarek przysporzył
wszystkim z pewnością „DNA” (moja ulubiona kompozycja z nowego krążka),
ale nawet „On the Plane”, wcześniej przeze mnie nierozumiane, wypadł
super, mówiąc w najbardziej kolokwialny sposób. Publiczność przyjmowała z
istnym szaleństwem wszystkie powroty do dwóch starszych albumów
Blackfield, które zahaczyły o „dwójkowe” „Epidemic” (kudosy za
wykonanie), „Miss U”, „Once” (Tommer Z tutaj wymiótł towarzystwo) i
„Where Is My Love?” oraz „jedynkowe” „Blackfield”, „Pain”, „Glow” i
zjawiskowe „The Hole in Me”, którego wybuchowe refreny wypadły bardziej
nastrojowo niż niejedna kolacja przy świecach.
Trzy kawałki na bis porwały wszystkich, bez wyjątku i właśnie ten krótki
moment, obok „DNA”, wspominać będę najcieplej. Prawdziwe hymny
wilsonowej społeczności: „Hello”, „End of the World” i – OCZYWIŚCIE –
„Cloudy Now”, których nie śpiewać mogli już chyba tylko całkowici
ignoranci. Co ciekawe, publiczność składała się zarówno z osób
starszych, młodzieży, jak i dzieci z podstawówki w koszulkach „Welcome
to My DNA”, którym to wybaczę, że nie wrzeszczały „We are the fucked up
generation!”, jednak zauważcie, drodzy Czytelnicy, ile tych
„popierdolonych generacji” już mamy. I jak cudownie taka pieśń może
połączyć pokolenia 🙂
Nawiązując do poprzedniego akapitu, z idealnym przedstawicielem naszej
pokręconej generacji miałem styczność w pociągu do Katowic, którym
wracałem po koncercie. Wyszedłem z przedziału, bowiem dojeżdżaliśmy już
do stolicy Śląska i miałem tam poczekać godzinkę na kolejny rozpadający
się w oczach pociąg. Usłyszałem hałas, jakby ktoś biegł przez pociąg i
rzeczywiście, w moim kierunku zmierzał zakapturzony osobnik, z którego
aż buchało niewyczerpanym testosteronem. Poczułem strach, że ujście dla
hormonów odnajdzie w sprowadzeniu mnie do parteru, ale nie miałem gdzie
uciec; nie pozostawało nic innego niż próba wyminięcia byczka. Biegł w
moim kierunku, „wkur#$%ny jak sto pięćdziesiąt”, jednak metr przede mną
zatrzymał się, otworzył z hukiem drzwi do przedziału po swojej lewej
(budząc niewinne starsze panie), wszedł do środka, zgasił światło (?) i –
zwracając wybałuszone do granic ludzkiego organizmu oczyska na mnie –
ryknął głosem Mikaela Åkerfeldta: „PRZECHOOOOODŹ”. Usłuchałem.
„Popieprzony, ale kulturalny” – pomyślałem podczas wychodzenia z
pociągu.
Było świetnie. Ale teraz czekamy na drugi solowy album Stevena Wilsona i
– miejmy nadzieję – najbardziej intrygujący koncert roku w ramach jego
promocji.
Adam Piechota