„Gdzie są prorocy?”, „Gdzie są wizjonerzy?”, „Gdzie się podziali poeci?” – dobiegała końca druga godzina tego KONCERTU, gdy ze sceny padły owe trzy pytania, błyskawicznie podchwycone przez 300 gardeł. Frekwencyjnie był to jeden z najlepszych wieczorów w „Andaluzji”. Muzycznie? Z pewnością też, a trudno wyobrazić sobie lepszy finał koncertu TEGO WOKALISTY niż „Fugazi” z repertuaru pewnego zespołu na literę M… Dodać trzeba od razu: w rewelacyjnym wykonaniu.
Fish akustycznie… Tylko z towarzyszeniem akustycznej gitary (Frank Usher) oraz instrumentu klawiszowego (Foss Patterson). Dobra, przyznam się, nawet jeśli karą miałoby być oglądanie przez następny miesiąc „Klanu” przy akompaniamencie klasyków hiphopolo: byłem sceptycznie nastawiony do pomysłu tej trasy. Owszem, fajnie posłuchać jakiegoś krótkiego akustycznego setu podczas „zwykłego” koncertu. Owszem, lubię i doceniam niektóre płyty z serii „MTV Unplugged”, ale ponad dwie godziny tylko przy akompaniamencie „pudłówki” i „parapetu”? Przecież zarówno niezapomniane kompozycje Marillion z czterech pierwszych albumów, jak i solowe dokonania Fisha obfitowały w aranżacyjne smaczki. Ale ponieważ mam ogromną słabość do artystycznych dokonań Wielkiego Szkota zdecydowałem się wybrać do Piekar Śląskich. Warto było!
Chociaż początkowo trudno było wpaść w zachwyt. To znaczy za otwierający koncert, zaśpiewany a capella „Chocolate Frogs” – duży plus. Za „State of Mind” – pierwszy solowy kawałek Fisha w karierze – oraz „Somebody Special” z płyty „Suits” też. Ale już „Jumpsuit City” i „Brother 52” pozbawione „prądu” zabrzmiały trochę blado i monotonnie. Nawet pierwszy reprezentant „ery Marillion”, czyli „Punch & Judy” (poprzedzony zabawną zapowiedzią artysty o małżeńskich perypetiach) był – zdaniem piszącego te słowa – taki sobie.
Naprawdę magicznie zrobiło się dopiero za sprawą kolejnej kompozycji. Właściwie powinienem napisać to słowo z dużej litery, sam Fish poprzedził ten utwór zdaniem „It’s a big song”. I ze sceny popłynęły pierwsze takty „Incubusa”. Kapitalne wykonanie. Ryba czarował swoim niesamowitym głosem jak za najlepszych lat. Podczas lirycznego fragmentu – tego z fortepianem i tekstem: „You can’t brush me under the carpet, you can’t hide me under the stairs/The custodian of your private fears, your leading actor of yesteryear.” – po prostu ciary biegały po plecach raz za razem… W czasach największej świetności Marillion pozostaliśmy na dłużej dzięki przebojowym „Kayleigh” i „Lavender”, przedzielonym śliczną balladą z solowego repertuaru „A Gentlemen’s Excuse Me”. Spośród klasyków zespołu na M – w podstawowym secie Fish sięgnął jeszcze po „Slainthe Mhath” oraz wspomniany na początku relacji „Fugazi”.
Jednym z najmocniejszych punktów tego koncertu było również rewelacyjne wykonanie „Vigil in a Wilderness of Mirrors”, którego początek Artysta tradycyjnie zaśpiewał przechadzając się po widowni.
Występ Fisha oczywiście nie byłby kompletny bez jego charakterystycznych zapowiedzi i żartobliwych tekstów rzucanych ze sceny. „Frank z przyjemnością zagrałby dla Pani ten kawałek, ale niestety nie potrafi tego zrobić na gitarze akustycznej” – przekomarzał się z fanką, która głośno domagała się „Cliche”. „Ale nie popełnij samobójstwa z tego powodu, że dziś go nie zagramy”!
Dostało się też klawiszowcowi, który kibicuje piłkarskiej drużynie Hearts of Midliothan. Fish natomiast jest fanem innej ekipy z Edynburga – Hibernian. „Dobrze, że mecz między tymi drużynami zakończył się remisem 2:2. Inaczej zagralibyśmy dziś we dwójkę z Frankiem” – skomentował ostatnie derby. Wokalista „poznęcał się” także nad panem zza konsolety o imieniu Sean. Korpulentny pan, w odlotowej czapie i długiej brodzie okazał się zresztą wyjątkowo wdzięcznym obiektem żartów. Rzeczony Sean zebrał tego wieczoru solidne brawa za taneczny popis na scenie (do spółki z Fishem) podczas „The Company”. Utwór dedykowany „jednemu trunkowemu narodowi, przez inny trunkowy naród” zabrzmiał na pierwszy bis. Wydawało się, że zarazem ostatni – bo za mikrofonem stanął już dyrektor „Andazuzji” Piotr Zalewski, oznajmiając, że Fish jest bardzo zmęczony, ale Artysta i jego muzycy wyszli jeszcze raz „dobijając” zachwyconą publiczność marillionowym klasykiem „Sugar Mice”. Przepiękne wykonanie, przepiękny, niezapomniany wieczór w „Andaluzji”… Parafrazując tekst finałowej ballady: „We can blame it on Fish!”
Robert Dłucik
zdjęcia: Natalia Kubacka