Zaczęło się niefortunnie, bo od ponad półgodzinnej obsuwy przy wpuszczaniu publiki do klubu (przedłużyła się próba dźwięku). Dobrze, że mrozy ostatnio odpuściły, bo oczekiwanie przy minusowej temperaturze przed wejściem to raczej wątpliwa przyjemność. Koncert przyciągnął do „Mega Clubu” całkiem pokaźne grono fanów ciężkich brzmień. Może nie były to frekwencyjne standardy Hey’a, Comy, czy Myslovitz w tym miejscu, ale wstydzić też się nie ma czego.
Imprezę rozpoczął zabrzański In A House Of Brick. Kiedyś ten zespół nieźle się zapowiadał, ale ich kariera nie rozwinęła się tak jak powinna… Przyznaję się bez bicia: dawno nie widziałem ich na żywo, tak więc fakt, że pojawili się w trio, ze śpiewającym basistą był dla mnie niemałym zaskoczeniem. Grają także nieco (a może nawet bardziej niż nieco) inaczej niż kiedyś… Czterdziestominutowy set skończyli coverem Billy Idola „Rebel Yell”. Bardzo sympatyczna ta ich wersja…
Chwila przerwy na posprzątanie sceny i z głośników dobiegły dźwięki akustycznej gitary oraz meksykańskich trąbek. Ile to lat minęło od ich ostatniego koncertu, na którym miałem okazję być? Czternaście? A może już piętnaście? Też „Mega Club” z tym, że jeszcze w budynku starego, katowickiego dworca kolejowego. Bodaj na wspólnej trasie z Illusion. Oj, dawne dzieje… Niektórym chłopakom z Tuff Enuff nieco się przytyło, innym przerzedziły czupryny (piszącemu te słowa również co nieco zdążyła się przerzedzić, żeby nie było…), ale energia i czad płynące ze sceny wciąż godne młodych, gniewnych… Sceniczne grepsy sprzed lat też pozostały. Ziuta nadal widowiskowo gra na gitarze i nosi odlotową fryzurę, a basista Qlos (nota bene: najbardziej zapracowany muzyk tego wieczoru, bo udziela się również w Lipali) wyciągnął z szafy koszykarską koszulkę Chicago Bulls z nazwiskiem niesfornego Dennisa Rodmana na plecach.
Tuff Enuff reaktywowali się w składzie z debiutanckiej płyty „Cyborgs Don’t Sleep”, ale katowicki koncert rozpoczęli od kawałków z „Diablos Tequilos”, nagranej już bez Tarachy na wokalu. Po tytułowym, zapodali sympatycznie kołyszący „Dancing”. Jako pierwszy spośród „Cyborgów, które nie śpią” zabrzmiał „Grass Only”, a następny w kolejce był sztandarowy „Ma No Samos Gamines”. Jego chwytliwy refren wciąż robi wrażenie…
Jedynym minusem tego występu była jego długość – podstawowy set trwał tylko czterdzieści minut. Zdążyli w tym czasie pomieścić jeszcze między innymi: „Disco Relax” (zapowiedziany przez Tarachę jako „kawałek z gatunku napierdalamy ile wlezie”), „Łot Du Ju Łont For” i „Shadow Man” – na finał. Przyjęcie mieli znakomite: ciągły młyn pod sceną i chóralne skandowanie nazwy kapeli po ostatnim utworze. Na bis przyłożyli jeszcze hardcore’owym „Quanto Diablos Anarchismo”. Mam nadzieję, że przedsięwzięcie pod hasłem „Tuff Enuff reaktywacja” nie skończy się na kilku wspominkowych sztukach, lecz – zgodnie z obietnicą Ziuty z wywiadu – dojdzie do wznowienia regularnej działalności płytowej i koncertowej… Jest dla kogo grać!
Znów krótka przertwa, podczas której z tyłu sceny żółto – niebieski banner z logiem Tuff Enuff, zastąpiła wielka, pomarańczowa płachta z charakterystycznym logiem grupy Tomasza „Lipy” Lipnickiego. Na dobry początek „Wiersz”, zaraz po nim publikę poderwał znany z radiowej anteny kawałek „Barykady”. Lipali przygotowało długą setlistę, trio grało dobrze ponad półtorej godziny. Najlepszy fragment? Dla niżej podpisanego zagrane jeden po drugim „Ściany” i „The Walkers”. Dla równowagi zapodali czadowe utwory, takie jak „Trybun Ludowy” chociażby.
„I wiem, że mogę wiem, że mogę, choć mam pod skórą coś jakby strach lecz mimo tego wiem , ze mogę zanurzyć się w bezmiarze dnia” – ten refren chóralnie odśpiewała publiczność. „Upadam” zostawili na koniec koncertu… Oczywiście po takim finale bez bisów ani rusz. Na pierwszy muzycy podarowali piękny prezent: „To co ma nadejść”, kawałek pochodzący jeszcze z czasów świetności Illusion. A pożegnali się czadowym „Od dechy do dechy”, w którym lider dowcipnie przedstawił zespół. Dowiedzieliśmy się, że na perkusji grał tego wieczoru „Jerzy Stuhr”, a na basie „Daniel Olbrychski”. Ot, cały Lipa…
Tekst: Robert Dłucik
Foto: Dżuman