Mocnym akordem rozpoczął się sezon koncertowy w Ośrodku Kultury „Andaluzja”. W ramach cyklu „Piekarskie Wieczory Bluesowe” wystąpił świetny angielski gitarzysta, przedstawiciel młodego pokolenia wyspiarskiego bluesa – Danny Bryant.
Danny (rocznik 1980) nagrał dotychczas siedem albumów, wyrobił sobie solidną markę i dużą popularność wśród fanów bluesa w Holandii, Niemczech i na Wyspach, ale jakoś nigdy wcześniej nie zagrał koncertu w Polsce, co jest o tyle dziwne, że różni amerykańscy i brytyjscy bluesmeni regularnie wpisują nasz kraj do rozpisek swoich tras… Trudno, grunt, że w ramach tournee promującego album „Just As I Am” Bryant i jego zespół wreszcie do nas zawitali. A sądząc po reakcji publiczności na jego gitarowe popisy, pewnie nie była to ich ostatnia wizyta…
Muzycy zwykle mają w życiu „pod górkę”. No bo tak: najpierw muszą zmagać się z rodzicami, którzy najchętniej widzieliby syna w roli prawnika lub lekarza i nie w smak im to, że pociecha spędza czas na wielogodzinnych próbach w „podejrzanym” towarzystwie, zamiast zgłębiać dzieła wieszczów narodowych lub tajniki algebry i geometrii. Pacholę podrośnie, wyjdzie spod skrzydeł rodziców, ożeni się i znów problem, bo druga połówka zrzędzi mu nad głową, że może by się ustatkował, a nie tylko wyjazdy, próby i jeszcze kasy z tego mało… Mister Bryant pod tym względem może uważać się za prawdziwego szczęściarza. Tata Ken gra na basie w jego zespole, mama sprawuje funkcję road managera, zaś małżonka jest… technicznym. Czyli, wszystko zostaje w rodzinie. To właśnie dzięki rodzicom, mały Danny połknął muzycznego bakcyla, odkrył takich artystów, jak Jimi Hendrix, Rory Gallagher, Eric Clapton i Bob Dylan. Hendrixowi i Dylanowi na koncertach oddaje hołd wprost, sięgając po ich kompozycje („Voodoo Chile”, „Girl From The North Country”, „Knockin’ On Heaven’s Door”), wpływy pozostałych słychać w jego gitarowych popisach oraz autorskich kompozycjach. Danny jest świetnym melodykiem (tak jak Clapton i Gallagher), nie zamyka się w ortodoksyjnym bluesie (patrz nawias powyżej), a na koncertach daje z siebie wszystko: gra całym sobą, nie ma tu miejsca na rutynę, czy jakieś wykalkulowane zagrywki (znów kłania się Gallagher). I te jego ballady… Ileż przepięknych nut płynie wtedy spod palców i sześciu strun gitary… Proszę posłuchać tytułowego utworu z najnowszej płyty, lub zamykającego ten album „Alone In The Dark” (obydwu nie zabrakło w „Andaluzji”) W takich kompozycjach najlepiej sprawdza się też jego żarliwy, przepełniony soulowymi wpływami wokal…
Danny Bryant podzielił swój koncert na dwie części, każdy set trwał mniej więcej tyle, ile połowa meczu piłkarskiego. W „Knockin’ On Heaven’s Door”, który kończył koncert, bez problemu wciągnął do śpiewania żywiołowo reagującą publiczność. – Dziękuję bardzo za tak życzliwe przyjęcie. To była wielka przyjemność zagrać tutaj dla Was – komplementował widzów artysta.
Dla nas słuchanie jego gry również było wielką przyjemnością…
Robert Dłucik