– Teraz zagramy coś spokojniejszego. Utwór pochodzi z płyty „There’s The Rub”
– zapowiedział Martin Turner. I ze sceny popłynęły magiczne dźwięki
cudownej ballady „Persephone”. W „Andaluzji” zagrali ją jako czwarty
utwór…
Jechałem z duszą na ramieniu na ten czwartkowy koncert. Nie wiedziałem
do końca czego spodziewać się po tym składzie legendy rocka. W obozie
Wishbone Ash niestety wytworzyła się podobna sytuacja do tej panującej w
Saxon, czy rodzimym Kacie. Działają dziś dwa składy o – niemal – tej
samej nazwie. Jeden prowadzony przez gitarzystę i wokalistę Andy’ego
Powella, drugi – powołany do życia w 2004 roku przez założyciela
oryginalnej kapeli, kompozytora sporej części materiału, basistę i
wokalistę Martina Turnera. Co gorsza: niestety nie ma widoków na
pojednanie zwaśnionych stron. Bo skoro nie potrafili się dogadać i
zebrać do kupy na trasę z okazji jubileuszu 40 – lecia działalności
kapeli, to kiedy? Poszło o przyziemne sprawy: pieniądze i różne prawne
kruczki. Zdarza się… Co to jednak obchodzi prawdziwego fana? No bo jak
to? Wishbone Ash bez żadnego z gitarzystów prowadzących, którzy na
klasycznych płytach zespołu z Devon czarowali tymi niepowtarzalnymi,
bajecznymi melodiami i współbrzmieniami? Czy to w ogóle może się udać?
Wprawdzie na oficjalnej stronie grupy można było znaleźć wręcz
entuzjastyczne recenzje koncertów, ale przecież reklama dźwignią
handlu… Wszelkich wątpliwości kołaczących się po zakamarkach głowy
pozbyłem się już przy pierwszym kawałku jaki tego wieczoru zagrali, a
był nim „The King Will Come” z mojego ulubionego albumu „Argus”. Danny
Wilson i Ray Hatfield (nie mylić z Hetfieldem;) wykonywali swoją
gitarową robotę pierwszorzędnie. Sprawdzali się też w wokalnych
harmoniach. A w kolejce czekała już „Errors of My Way” – śliczna,
przesiąknięta folkiem ballada z debiutanckiego krążka. Dla równowagi
zapodali mocny, bluesrockowy „Rock’n’roll Widow” z „Wishbone Four”.
Po około czterdziestu minutach grania, lider niespodziewanie ogłosił,
że po następnym utworze będzie dwudziestominutowa przerwa. Ale co to był
za utwór! Długi, rozbudowany „The Way Of The World” – perła z albumu
„No Smoke Without Fire”.
Martin, Danny i perkusista Dave Wagstaffe wykorzystali przerwę nie
tylko na „uzupełnienie mikroelementów” (copyright by Dariusz Szpakowski,
jeden z meczów piłkarskich MŚ w Meksyku), ale również na zmianę
garderoby. Lider rozpoczął koncert w skórzanych spodniach, hippisowskiej
koszuli i marynarce. Na drugą część wyszedł w koszuli białej, z
efektownymi wzorami. W ogóle mimo sześćdziesiątki na karku, Martin wciąż
nosi się młodo. We włosach zaplótł sobie nawet jakiś finezyjny
warkoczyk… Na scenie i poza nią zachowywał się niczym rozbrykany
młodziak. Rock and roll faktycznie konserwuje…
Ok, dosyć o modzie i fryzurach, wszak Rock Area to nie Pudelek, albo
inny Lansik(i). Kiedy tylko muzycy pojawili się na scenie, grupa fanów
okupująca pierwszy rząd wyciągnęła kartki tworzące transparent „Martin,
Please Play Phoenix”. „W porządku” – krzyknął do mikrofonu
basista i ruszyli z tym wspaniałym kawałkiem z debiutanckiego krążka.
Zagrali go po prostu porywająco. „Wishbone Ash”, „Wishbone Ash” –
skandowała będąca w siódmym niebie publiczność, która szczelnie
wypełniła salę piekarskiej mekki muzyki przez duże „M”.
Potem znów wizyta (a właściwie dwie) na płycie „Wishbone Four”.
Najpierw folkowy „Ballad of The Beacon” (który czasem, gdy jesteśmy
głodni nazywamy „Ballad of The Bacon” – jak zażartował Mr. Turner), a
potem kolejna dłuuuuuuuga kompozycja z ich dorobku – „Everybody Needs A
Friend”. Dzień wcześniej w Łodzi nie było tego kawałka w setliście, w
Piekarach Śląskich został włączony do repertuaru na prośbę dyrektora
„Andaluzji” Piotra Zalewskiego. Najwyraźniej muzyków przekonała jego
argumentacja, że ten utwór królował w latach siedemdziesiątych na
różnych domowych imprezach (faktycznie wydaje się wręcz stworzony do
„przytulanek”) i w pewnym sensie miał też wpływ na wzrost populacji w
kraju…
Zastanawiałem się, co też jeszcze wyciągną ze swojej przebogatej
skarbnicy. Odpowiedź przyszła wraz z basowymi dźwiękami rozpoczynającymi
„F.U.B.B.”. Znów znakomita wersja, świetne partie gitarowe. A potem…
Potem Martin zapowiedział powrót do „Argusa”. Na pierwszy ogień „The
Warrior”, który płynnie przeszedł w liryczny „Throw Down The Sword”.
Może i dobrze, że nie sięgnęli po „Sometime World”. To byłby nadmiar
szczęścia i wzruszeń jak na jeden wieczór… Po żywiołowym „Blowin’
Free” panowie zeszli ze sceny. Na krótko jednak. Bisy rozpoczął „Blind
Eye” z „jedynki”, później zrobili przeskok o dekadę do albumu „Just
Testing”, z którego wybrali „Living Proof”. I na koniec dobili jeszcze
szalejącą publikę żywiołowym „Jail Bait”. – To był jeden z najpiękniejszych koncertów w „Andaluzji”
– powiedział ze sceny dyrektor Zalewski. Zdradził też, że oprócz
grudniowego występu Sylvana i The Black Noodle Project oraz koncertu
włoskiego The Watch (to już plan na 2011 rok), na wiosnę zamierza
również sprowadzić ponownie do Piekar rewelacyjne brytyjskie trio The
Brew. Naprawdę świetny news na zakończenie świetnej imprezy…
Robert Dłucik
p.s. Jako support wystąpił polski zespół Sounds of Silence.
Zaprezentował hardrockowe granie w starym stylu, ale słychać, że przed
chłopakami jeszcze sporo pracy, jeśli myślą o poważnej karierze. No i
przydałoby się więcej scenicznego luzu i ruchu. Ze dwa (a może i
niektórzy nawet trzy) razy starsi panowie z Wishbone Ash pokazali jak to
się robi…