Pod koniec października szwedzki kwintet znów zawitał do Polski z trzema koncertami. Podczas tej mini trasy zespół zagrał również na Śląsku.
Dorena to pięciu młodych Szwedów, wyglądających jakby właśnie urwali się z lekcji w liceum. Mają w dyskografii dwie płyty: „Holofon” oraz tegoroczne dziełko o intrygującym tytule „About Everything And More”, wydane nakładem cenionej w muzycznym podziemiu wytwórni Deep Elm Records. Skandynawów zalicza się do nurtu post – rocka. Przyznam szczerze, że nie bardzo rozumiem o co chodzi w tym pojęciu. Jeśli trzymać się encyklopedycznej definicji, w której czarno na białym stoi, że post rock to „gatunek rocka alternatywnego, w którym charakterystyczne jest użycie instrumentów typowych dla muzyki rockowej, lecz rytm, progresja, harmonika i barwa dźwięku przy ich pomocy tworzone, są różne od rockowej” (uff, Orwell byłby dumny…), to „post rocka” uprawiali już chociażby Pink Floyd (na płytach „A Saucerful of Secrets” i „Ummagumma”), Emerson, Lake and Palmer, Czesław Niemen w pierwszej połowie lat siedemdziesiątych, czy SBB na debiutanckim albumie…
Cóż, dzisiejszy postzdroworozsądkowy świat potrzebuje etykietek i „szufladek”, pozwólcie jednak, że daruję sobie wszelkiej maści klasyfikacje w przypadku Doreny. Bo ich twórczość po prostu takowych w ogóle nie potrzebuje. To muzyka przez duże M. I tyle wystarczy. Chociaż… piątka Szwedów właściwie nie gra utworów, tylko maluje na płytach i na scenie muzyczne pejzaże.
To był niezwykły wieczór (bynajmniej nie z powodu Halloween z całą tą swoją kiczowatą otoczką). Kameralna sala na poddaszu Miejskiego Domu Kultury, wręcz stworzona do tego typu imprez. Przepływ energii i tzw. fluidów między artystami a publicznością – doskonały, pozbawiony jakichkolwiek barier. Grali niewiele ponad godzinę, ale za to jak grali… Trzy gitary, bas, perkusja i czasem jeszcze wokal. Pierwsza płyta Doreny była w całości instrumentalna, dopiero na drugiej – z angielskimi tytułami utworów – pojawiły się też wokale. Czad, melancholia, piękno – wszystko pomieścili w kilkuminutowych, rozbudowanych formach. Nie trzeba żadnych „smile shopów” w okolicy, wystarczy mieć płytę Doreny pod ręką (lub ich myspace w kompie).
Cieszę się, że miałem okazję zobaczyć ich na takiej offowej imprezie. Za parę lat pewnie będzie to już niemożliwe, bo chłopaki zaczną grać na dużych festiwalach, gdzie za bilety trzeba płacić stówkę i więcej. Z potencjałem jaki w sobie mają jakoś dziwnie jestem spokojny o to, że na takowe będą regularnie zapraszani…
Robert Dłucik