Po raz pierwszy w długiej – bo ponad czterdziestoletniej karierze – do Polski zawitała legenda rocka – Iron Butterfly. Historyczny koncert zagrali w piekarskiej „Andaluzji”, udało się więc spełnić kolejne muzyczne marzenie dyrektora tego prężnego ośrodka Piotra Zalewskiego.
Przyznam szczerze, że nie przypominam sobie tak dziwnego koncertu w swoim życiu… Po pierwszych utworach gwiazdy wieczoru minę miałem nietęgą, by po ostatnim kawałku głośno domagać się kolejnych bisów… Ale po kolei…
Zanim na scenie zamontował się kwartet z USA, przez blisko godzinę licznie zgromadzoną publiczność swoją gitarową wirtuozerią raczył Wojciech Hoffman, tym razem z solowym projektem Drzewa. Gitarzysta Turbo po raz kolejny pokazał, że jest wszechstronnym muzykiem i nie ogranicza się tylko do metalowej szufladki. Było lirycznie, było też z pazurem, nie zabrakło cytatów z rockowej klasyki… Generalnie nie przepadam za solowymi płytami gitarowych wymiataczy, ale akurat debiutancką solową płytę Hoffmana lubię i czekam na więcej, zwłaszcza, że jak po koncercie wyznał lider: – Materiału mam mnóstwo, tylko nie wiem co z nim zrobić. Wydać, panie Wojciechu, wydać!
Pora na danie główne. W składzie Iron Butterfly, który przyjechał na krótkie polskie tournee najlepsze lata grupy pamięta tylko basista (i okazjonalnie wokalista) Lee Dorman. Niestety perkusista Ron Bushy – ten od słynnej solówki w pewnym 17 minutowym utworze – ostatnio poważnie się rozchorował, przeszedł operację i na kilka miesięcy został wyłączony z grania. Całe szczęście, że zespołowi udało się znaleźć godnego zastępcę – Ray’a Westona, znanego z Wishbone Ash.
Muzycy Iron Butterfly wyszli na scenę „Andaluzji” niemal prosto z lotniska (przylecieli z Niemiec), zagrali bez porządnej próby dźwięku i być może tym należy tłumaczyć słabszy początek ich występu. Bo ten „Żelazny Motyl” długo i dość niemrawo zbierał się do lotu… Co prawda psychodeliczne „Iron Butterfly Theme” z debiutanckiego albumu „Heavy” zabrzmiało obiecująco, ale następne w kolejności utwory skłaniały raczej do zadumy nad losem rockowych weteranów zza Oceanu… Widać, że Lee Dorman aż za dobrze bawił się w czasach „flower power”. Dziś porusza się z trudem, ledwo zakłada instrument, cały koncert grał siedząc na stołku, jego głos również nadszarpnął ząb czasu… Do tego jeszcze ta setlista… Fakt, że zawierająca wyłącznie kawałki z płyt z lat 1968 – 1970, ale akurat nie zawsze te najlepsze. Bo trudno przecież za takowe uznać błahy, banalny do bólu „Flowers and Beads”, czy nijaki „Stone Believer”. Z tym, że nawet takie cudeńka jak „Easy Rider”, czy poruszający „In The Time Of Our Lives” zostały wykonane jakoś niemrawo, bez polotu…
I oto nagle z nastaniem „Butterfly Bleu” nastąpiła metamorfoza. Jakby w kwartet wstąpił nowy duch. Wreszcie w „Andaluzji” dało się poczuć tą niezwykłą magię przełomu lat 60 i 70. A potem… Potem było ponad dwadzieścia minut rockowego Misterium. „In – A – Gadda – Da – Vida” – poprzedzona cytatami z Bacha – zabrzmiała po prostu wspaniale. Dla gitarzysty Charlie Marinkovicha scena okazała się za mała, w środku solówki zeskoczył na widownię i grał swoją kapitalną partię przechadzając się między rzędami… Ray Weston nie chciał być gorszy od kolegi. Solo na perkusji – rewelacja. Klawiszowiec i wokalista Martin Gerschwitz z powodzeniem zastąpił w tym utworze Douga Ingle. Publiczność dosłownie oszalała ze szczęścia…
Koniec? Po TAKIM finale? Wrócili jeszcze raz. Na jeden, jedyny bis. Pozostali przy płycie „In – A – Gadda – Da – Vida”, prezentując kawałek o adekwatnym w tym momencie tytule „Are You Happy?” – w ostrzejszej, bardziej rockowej wersji niż oryginał.
Piątkowy koncert legendy pozostawił w głowie mętlik. Jeden zespół, a dwa różne oblicza. Niczym doktor Jekyll i Mr. Hyde. Wolę pamiętać to drugie… „In-a-gadda-da-vida honey, don’tcha know that I love you? In-a-gadda-da-vida baby, don’tcha know that I’ll always be true? Oh won’tcha come with me, and take my hand? Oh won’tcha come with me, and walk this land? Please take my hand…
Robert Dłucik