Miller Anderson – żywa legenda brytyjskiej muzyki (bo nie ograniczał się w swojej długiej i bogatej karierze tylko do grania bluesa). Grał w Keef Hartley Band, Savoy Brown, Chicken Shack, T. Rex, Spencer Davis Group, współpracował z Jonem Lordem, był gościem na trasie Deep Purple. Koncertował też i koncertuje nadal z różnymi składami skupiającymi uznane postaci wyspiarskiego bluesa i rocka. Nagrał też kilka płyt jako solista. Ma więc z czego wybierać repertuar na swoje koncerty…
Zanim ze sceny dobiegły pierwsze dźwięki „City Blues”, licznie zgromadzoną publiczność rozgrzewał zespół Droga Ewakuacyjna. To młoda bluesowa kapela z wokalistką w składzie, na co dzień związana z „Andaluzją”. Niestety o ich koncercie zbyt wiele nie napiszę, gdyż w tym czasie udałem się na wywiad z Millerem Andersonem. Sorry boys… (and the girl). Maybe next time.
Jak wspomniałem, gwiazda wieczoru rozpoczęła swój występ od kompozycji „City Blues”, tak zaczyna się również wyborny koncertowy album Miller Anderson Band „Live From The Lizard King”. Zresztą pierwszych pięć kawałków zostało zaprezentowanych dokładnie w takiej samej kolejności jak na owej koncertówce. Jako drugi był więc „Fallin’ Back Into The Blues”, a później… Później cofnęliśmy się o ponad cztery dekady. Do czasów debiutanckiej, kultowej dziś dla fanów klasycznego rocka płyty „Halfbreed” Keef Hartley Band (tej z Indianinem na okładce). „Sinnin’ For You” i „Just To Cry” – dwa „długograje”, wciąż robiące ogromne wrażenie. A potem kolejny diament z tego samego krążka, którego czas się nie ima – żywiołowy „Leavin’ Trunk”. Po nim lider zapowiedział dwudziestominutową przerwę.
Drugą część rozpoczął od klasyka nad klasykami. – Ktoś mówił mi, że to był wielki przebój w Polsce – zagaił i zaintonował „There is a house in New Orleans…”. „House Of The Rising Sun” zagrał inaczej niż w najbardziej popularnej, wręcz kanonicznej u nas wersji The Animals. Bardziej bluesowo… Na pewno też bardzo interesująco. (szkoda, że nie sięgnął po „Don’t Let Me Be Misunderstood”, miał je w rozpisce…)
Anderson to naprawdę wszechstronny artysta. Hendrixowski „High Tide and High Water”; piękny, bliski muzyce Knopflera „By The Light”, skoczne „Boogie Brothers” (to z czasów współpracy z Savoy Brown) i na bis żywiołowy rock and roll „Houston” – poświęcony maleńkiej wiosce w Szkocji, w której nasz bohater przyszedł na świat.
Parę słów o zespole, który towarzyszył Millerowi na scenie „Andaluzji”: basista Kris Gray, klawiszowiec Frank Tischer oraz najmłodszy w tym gronie perkusista Tommy Fischer. Razem z szefem daje to dwóch Brytyjczyków i dwóch Niemców – okazuje się, że kooperacja tych dwóch generalnie nie przepadających za sobą nacji może przynieść znakomite efekty. Gray okazał się przy tym niezłym jajcarzem, jego taneczne popisy pewnie zwaliłyby z nóg jurorów „You Can Dance”. Tischer – świetny muzyk, grający całym sobą, do tego też obdarzony dużym poczuciem humoru. Fischer – jak na Niemca przystało, precyzyjny i dokładny. Dostał również od szefa możliwość zaprezentowania solowego popisu w końcówce koncertu. Bardzo dobrego koncertu. Zresztą, czy są jakieś inne w piekarskiej „Andaluzji”?
Robert Dłucik