„Największy festiwal bluesowy w hali” – jak reklamuje się Rawa Blues –
świętował w tym roku 30 urodziny. Irek Dudek – prawdziwy spiritus movens
imprezy – zaproponował na jubileusz prawdziwy „The best of” spośród
amerykańskich artystów, którzy w przeszłości występowali w „Spodku”.
Oczywiście spośród wykonawców żyjących, bo niezapomnianych koncertów
Luthera Alisona, Koko Taylor i Juniora Wellsa niestety już powtórzyć się
nie da…
Bluesowe święto rozpoczęło się w piątkowe popołudnie, kiedy to barwny
korowód przemaszerował z katowickiego Rynku pod Spodek. Dla Irka Dudka
był to bodaj pierwszy pochód w życiu, bo jak sam przyznawał, w
pierwszomajowych z epoki PRL-u udziału nie brał.
Zresztą również w sobotę Rawa Blues nie ograniczała się tylko do
koncertów. Były kawiarenka poetycka, a młodzi artyści przygotowywali
portrety gwiazd imprezy…
„Mała Scena” – tradycyjnie ustawiona na antresoli „Spodka” ruszyła o
11.00. Dwie kapele niestety wypadły z rozpiski, bo muzyków dopadł jakiś
wirus (mam nadzieję, że nie filipiński). Skorzystała reszta, bo mogła
pograć dłużej. W głosowaniu publiczności zwyciężył duet Przytuła &
Kruk i w nagrodę zaprezentował się na głównej scenie „Spodka”.
Tam występy rozpoczęły się o 15.00 od setu zespołu St. James Hotel.
Wcześniej publiczność odśpiewała „Sto lat” młodej parze, która akurat
tego dnia brała ślub. Ale jak na bywalców festiwalu nie mogła opuścić
tak ważnej rocznicy… Dobrą formę pokazali weterani z Easy Rider, obok
szefa festiwalu jedynej grupy na 30 edycji festiwalu, która była u
zarania tej imprezy w klubie „Akant”. Wrocławianie zagrali wzmocnieni
innym zasłużonym dla gatunku artystą – Bogdanem Szwedą.
Ciekawostką był wspólny występ Marka „Makarona” Motyki i beatboxera Minixa. Bardzo fajnie wypadł set Boogie Chilli.
Irek Dudek zawsze stara się czymś zaskoczyć na Rawie, w tym roku
wymyślił oficjalną premierę swojego świeżego materiału „Bluesy”. Piano,
kontrabas, niewielki zestaw perkusyjny, lider grający na gitarze
akustycznej, harmonijce ustnej i skrzypcach. Takie akustyczne granie w
dużej hali wymaga porządnego brzmienia i okazało się, że warto było
ściągnąć akustyka z Londynu. Dźwięk był krystalicznie czysty… Dudkowi
tak spodobało się na scenie, że przedłużył swój występ o dobry kwadrans.
I to mimo tego, że z setlisty wykreślił 5 utworów…
Z limitu czasowego wyłamała się też pierwsza z amerykańskich gwiazd –
Nora Jean Bruso. Potężnej postury wokalistka przywiozła tym razem
zupełnie inny skład niż kilka lat temu, ale jakość koncertu na tym nie
ucierpiała. Magia jaką udaje się jej wytworzyć swoim niesamowitym głosem
to coś nieprawdopodobnego…
Rick Estrin & The Nightcats – najbardziej pechowy zespół tegorocznej
Rawy. Najpierw odwołany lot z Frankfurtu do Pyrzowic, przebukowany lot
do Wrocławia – opóźniony, do tego „guma” w samochodzie, który wiózł
muzyków z próby dźwięku do hotelu.. Dobrze, że chociaż podczas koncertu
wszystko poszło jak trzeba. Występ można podsumować krótko: rewelacja.
Energia, luz, widać, że bawią się graniem. Nie zabrakło firmowego
tricku lidera: w „Hurry Up and Wait” Rick Estrin pokazał, że do grania
na harmonijce ustnej nie potrzebuje pomocy rąk. Specjalnie z okazji
jubileuszu Rawy, z zespołem wystąpił jego dawny gitarzysta Charlie Baty,
obecnie już muzyczny emeryt. Muzycy z pewnością na długo zapamiętają
wizytę w Polsce jeszcze z jednego powodu: kiedy po koncercie szli
antresolą do stoiska z płytami, publiczność zgotowała im gorący
aplauz…
Z reaktywacją mieliśmy też do czynienia w przypadku kolejnej gwiazdy zza
Oceanu. Legendarny jazzman i bluesman James Blood Ulmer znów połączył
siły z gitarzystą Living Colour Vernonem Reidem. To był zupełnie inny
blues niż ten w wykonaniu Ricka Estrina & The Nightcats. Znacznie
trudniejszy w odbiorze, bardziej wysublimowany, może nawet za bardzo,
ale to już kwestia gustu.
„Rawa Blues” nie skończyła się wraz ostatnim dźwiękami występu Ulmera.
Do rana blues rozbrzmiewał w trzech katowickich klubach festiwalowych…
Robert Dłucik