Za siedmioma kurami (za 1 punkt), za ośmioma kaczkami (za 2 punkty), za piętnastoma konikami (za 10 punktów), za dwudziestoma krowami (za 10 punktów), za tuzinem kotów i psów (za 2 punkty) leży kujawsko pomorska, zdrojowa perełka zwana Inowrocławiem…
Taka właśnie bajeczna zabawa w punktowane odnajdywanie przyrody ożywionej umilała nasz czas, dzięki czemu droga jaką trzeba było przemierzyć ze Śląska, przeleciała jak biczem strzelił. Znana dobrze sympatykom naszego portalu osoba (avatar w postaci drzewa), zdeklasowała pięcioosobowe grono uczestników naszej wyprawy, zauważając stadko pasących się saren (za punktów 300). Pokonać ją można było jedynie dostrzegając Żubra (za punktów 1000)! I prawie mi się to udało. Żubr, kurna Żubr!!! – co z tego jak nieżywy, lecz z plastiku na przydrożnej stacji – to się nie liczy! Trzeba się było pogodzić z porażką.
Na miejscu czekały nas nawet nagrody, i nagrody pocieszenia w postaci płyt, które musieliśmy oczywiście zafundować sobie sami, na jak zwykle bogato zaopatrzonym w progresywne płytowe rarytasy stoisku firmy „Oskar”.
Teraz już jednak całkiem poważnie. Muszę stwierdzić, że inowrocławski Ino – Rock, którego organizatorem jest Rock Serwis, jest wyjątkowym wydarzeniem muzycznym, na które czeka się z utęsknieniem cały rok. W tym samym czasie, kiedy stolica Śląska Opolskiego gościła tłumy z całej Polski koronując się stolicą polskiej piosenki, my desperaci i maniacy nieco odmiennych muzycznych horyzontów, zgromadziliśmy się w Inowrocławiu, może nie tak liczni, jednak było nas dosyć sporo, myślę że około 1000-ca. Inowrocław stał się więc, taką małą stolicą progresywnego rocka.
Od samego początku podróży towarzyszyło nam szczęście, czym bowiem bliżej celu podróży tym bardziej obiecująca stawała się kwestia pogody (podobnie zresztą jak w roku ubiegłym). Można wiec zaryzykować stwierdzenie, że organizatorzy maja pogodę zarezerwowaną „z góry” (wcześniejsze dni nie napawały bowiem optymizmem).
Istniała obawa, że nie dojedziemy na czas i ominie nas przyjemność obejrzenia w całości występu warszawskiej formacji Votum. Tutaj również szczęście dopisało, koncert rozpoczął się bowiem z dwudziestominutowym opóźnieniem. Kiedy wchodziliśmy na obiekt amfiteatru (podobnie zresztą jak w roku ubiegłym), odpowiedzialny za konferansjerkę Adam Droździk z bydgoskiego radia „Pik”, uroczyście zapowiedział rozpoczęcie festiwalu a na scenie pojawił się warszawski Votum.
Obecny rok jest dla tego zespołu z pewnością bardzo ważny, chociażby z powodu dwóch znaczących imprez, w których miał przyjemność uczestniczyć. Jeszcze niedawno zespół podziwiała metalowa publiczność, 27 sierpnia w katowickim Spodku w ramach Metal Hammer Festival 2010, teraz natomiast zespół ten miał przyjemność rozpoczynać progresywny, inowrocawski Ino-Rock Fest, a że w muzyce Votum są zarówno elementy metalu jak i progrocka, zespół więc idealnie łączy te dwie często zazębiające się muzyczne światy. Muzyka tej grupy była chyba najostrzejsza, jeżeli chodzi o tegoroczne atrakcje więc idealnie nadawała się do tego aby rozkręcić zebraną w Inowrocławiu publiczność. Mieli na to zaledwie 50 minut i myślę że dobrze wykorzystali ten niestety nie za długi czas, aby zaprezentować swój muzyczny potencjał.
Po krótkiej przerwie na scenie pojawiło się norweskie progresywne objawienie – zespół Airbag. Grupa ta ma na swym koncie jak na razie tylko jeden album studyjny („Identity”). Prawie półtora godzinny set zespołu składał się jednak nie tylko z kompozycji z ich debiutanckiej płyty, zaprezentowali bowiem również utwory premierowe. Zespól ten penetruje bardziej subtelniejsze rejony muzyczne. Mieli już przyjemność koncertowania przed takimi sławami jak: The Pineapple Thief, Riverside i Gazpacho. Muzyczny klimat jaki preferują bliski jest właśnie podobnym zespołom. Nie odżegnują się również od wpływów klasyki spod znaku Pink Floyd, Dali wyraźny upust tym fascynacjom, pod koniec swojego występu w postaci coveru – wywodzący się z wczesnego repertuaru Floydów – „Embryo”.
Była to pierwsza wizyta Norwegów w naszym kraju, sadząc jednak po żywiołowym odbiorze ich muzyki oraz po licznych koszulkach z okładkowym emblematem ich debiutanckiej płyty, można stwierdzić że popularność zespołu rośnie, a inowrocławski koncert z pewnością zjedna zespołowi jeszcze większa grupę zwolenników.
Kiedy rozlegająca się nad kopułą amfiteatru kopuła inowrocławskiego nieba pokryła się mrokiem, na scenie pojawił się zespół mogący pochwalić się najdłuższym muzycznym stażem (jego geneza sięga 1983 roku) – Ozric Tentacles. Mimo tak długiego stażu scenicznego, grupa niestety nigdy nie gościła w naszym kraju. Poznałem osobiście zagorzałych fanów tej grupy, którzy właśnie dla niej a nie dla potencjalnej gwiazdy tego wieczoru – Anathemy zjawili się w tym dniu w Inowrocławiu. Dyskografia zespołu jest dosyć obszerna więc było z czego wybierać, na repertuar koncertu składały się nie tylko utwory z ich najnowszej wydanej w ubiegłym roku płyty – „The Yumyum Tree”, setlistę potraktowali dość przekrojowo: były fragmenty Erpland (1990), , Jurassic Shift (1993), Spirals In Hyperspace (2004)…
Barwna oprawa świetlna, barwne koszulki, i niezwykle barwna, kosmiczna muzyka czołowych przedstawicieli space rocka musiały robić wrażenie. Wrażenie robiła również (szczególnie wśród męskiej części publiczności) grająca na basie Brandi Wynne, prywatnie żona niekwestionowanego lidera zespołu, Eda Wynnea. W zespole jest również jego syn, grający na klawiszach Silas Wynne (całkiem podobny do ojca).
Trzeba przyznać, że te kosmiczne, tantryczne dźwięki ozrickowej muzyki na żywo brzmią zdecydowanie bardziej energetycznie.
Znów chwila przerwy, dzięki której można zamienić kilka słów ze spotkanymi nieprzypadkowo osobowościami z tzw. „branży”: przesympatycznymi rodzimymi muzykami, przedstawicielami pokrewnych serwisów muzycznych, radiowcami i serdecznymi zapaleńcami i fanami progresywnego i jak się okazuje nie tylko progresywnego grania 😉
Pora na główną gwiazdę wieczoru – Anathemę. Chociaż muzyka jaką preferuje ta niezwykle lubiana w naszym kraju, pochodzącą z Liverpoolu grupa jest zdecydowanie odmienna od tego co prezentują legendarne Ozricki, ma jednak pewną cechę wspólna z poprzednikami. Oba zespoły są zespołami można powiedzieć rodzinnymi. Anathemę tworzą bowiem bracia Vincent, Daniel i Jamie Cavanagh, którym towarzyszy przyjaciel z dzieciństwa John Douglas oraz jego siostra Lee. Anathema zaczęła od repertuaru ze swej wydanej niedawno najnowszej płyty, na wstępie popłynęły więc: „Thin Air”, „Summernight Horizon”, „Dreaming Light” i „Everything”. Były oczywiście i rzeczy starsze: „One Last Goodbye” czy „Lost Control”, a nawet „bardzo starsze”. Pod koniec występu Cavanach zakomunikował:
„And now we will play an old song.”
„Is it one of those doom metal songs?”
„What is doom metal”
„What the hell is doom metal?”
„We invented doom metal!”
„Well, actually it was Paradise Lost.”
Chociaż mam całkiem odmienne zdanie na temat prekursorów nurtu potocznie zwanego doom metalem, nieważne. Ważne jest to iż Anathema zdaje sobie sprawę że duży wpływ na tworzenie gatunku miała bądź nie bądź konkurencja – Paradise Lost. Potem zabrzmiały: „Angelica” z „Eternity” i „Sleepless” z ich muzycznego debiutu – „Serenades”.
Było pół godziny po godzinie duchów kiedy niestety nastąpił koniec, zgodnie z powiedzeniem: wszystko co dobre, wszystko co przyjemne, mija zbyt szybko. Mam jednak nadzieję że za rok tradycyjnie znowu zawitamy do tej niezwykle gościnnej, uzdrowiskowej „twierdzy” rocka progresywnego? Tak więc do zobaczenia za rok!
Marek Toma