Twórczość tej pięknej holenderskiej saksofonistki nie ma co prawda wiele wspólnego z rockiem, ale w swojej karierze zdarzało jej się współpracować z takimi tuzami gatunku jak Pink Floyd, czy Van Morrison. Mam więc nadzieję, że rockowi ortodoksi wybaczą obecność relacji z katowickiego koncertu Candy Dulfer w portalu RockArea. Zwłaszcza, że artystka to z najwyższej półki…
Występ gwiazdy z Kraju Tulipanów w Centrum Kultury Katowice im. Krystyny Bochenek (dawniej GCK) był finałem cyklu imprez muzycznych (i okołomuzycznych) pod wspólnym hasłem Dni Województwa Śląskiego. Bilety – w rewelacyjnie niskiej cenie 15 (sic!) złotych – rozeszły się błyskawicznie.
Zanim rozbrzmiały pierwsze takty muzyki, trzeba było jeszcze przebrnąć przez zapowiedź egzaltowanego konferansjera (a wydawało się że Krzysiu Ibisz jest niezrównany pod tym względem), który nie omieszkał wspomnieć wszystkich „ojców” sprowadzenia miss Dulfer nad Rawę. Wybory samorządowe wszak tuż tuż, niech więc społeczeństwo wie komu zawdzięcza to, że „Lily Was Here” zabrzmiało w stolicy Górnego Śląska…
Candy Dulfer przywiozła do Katowic siedmioosobowy zespół. Rej wodziła w nim dwójka czarnoskórych gości: korpulentny klawiszowiec Chance Howard, który okazał się również znakomitym wokalistą (barwa jego głosu do złudzenia przypominała wczesnego Steviego Wondera) i wodzirejem oraz wokalista Ricardo Burgrust, który znakomicie odnajdywał się zarówno w rapowanych, jak i czysto śpiewanych soulowych partiach.
Świetnie zgrani ze sobą muzycy rozpoczęli od „My Funk” ostatniej studyjnej płyty Candy Dulfer. Przy „Funked Up & Chilled Out” pozostaliśmy jeszcze przez kilka minut dzięki rozbujanemu kawałkowi „Be Cool” z kapitalnym, chwytliwym motywem sekcji dętej. – Tytuł tego kawałka to również recepta na życie – jak zapowiedziała Candy, chętnie wcielająca się też w rolę konferansjerki. – Jestem przekonana, że znacie dobrze następny utwór, ale pewnie po raz pierwszy usłyszycie go w takiej wersji. To z kolei słowa poprzedzające „Empire State of Mind”, przebój z repertuaru Alicii Keys i Jay’a Z. Podany w jazzowym sosie zabrzmiał naprawdę bardzo przekonująco…
Potem jeszcze pięknie kołyszący „Day Light”, w którym funk spotykał się z r’n’b i nastąpił moment oczekiwany pewnie przez zdecydowaną większość widzów – „Lily Was Here”, największy hit Candy Dulfer, z tym cudownym dialogiem saksofonu i gitary. Partie Dave’a Stewarta mistrzowsko odtwarzał na scenie Ulco Bed. „Lily…” zabrzmiała w dłuższej, bardziej rozimprowizowanej wersji niż ta doskonale znana z radia.
Następny w kolejności jazzowy „St Denis” to popis znakomitego holenderskiego trębacza Jana van Duikerena, od ponad dekady towarzyszącego Candy Dulfer na koncertach i płytach, mającego również pokaźny katalog gwiazd, z którymi współpracował podczas sesji nagraniowych.
„Outstanding” – z Howardem i Burgrustem w rolach głównych – zwiastował powrót do soulowo – funkowych klimatów, ale erupcja muzycznego wulkanu rozpoczęła się na dobre w „Life of The Party” Prince’a. – Uważam go za Mozarta i Beethovena współczesnej muzyki, a to jest najlepszy kawałek jaki napisał. Nigdy nie powiedział mi tego wprost, ale ten utwór opowiada o mnie – to znów Candy.
Świetna gra sekcji rytmicznej napędzała funkową maszynerię, a Dulfer dosłownie szalała na scenie z saksofonem. W pewnym momencie artystka zeskoczyła zresztą z estrady i ruszyła w publiczność ani przez chwilę nie przestając grać solówki, czym pewnie przyspieszyła bicie serca niejednemu mężczyźnie na widowni… A w kolejce czekał już kolejny killer, któremu na imię „Pick Up The Pieces” – cover Average White Band, który jednak zdecydowanie bardziej wolę właśnie w wersji Candy Dulfer. Swoje „pięć minut” miał w tym utworze perkusista Oscar Kraal. Publiczność wreszcie rozkręciła się na dobre, chociaż nawet podczas tego ostatniego kawałka w podstawowej części koncertu niektórzy na sali sprawiali wrażenie jakby znaleźli się tam za karę… Cóż, tak to już bywa na imprezach, gdzie zjawia się wielu oficjeli, niekoniecznie będących fanami danego artysty.
Gorące owacje szybko zmusiły Candy i jej muzyków do powrotu na scenę. Na bis zaproponowali połączony w jedno „Gimme Some More” i „Let It Go” i… niestety był to najsłabszy fragment tego znakomitego w sumie koncertu. Nie dlatego, że zagrali źle… Po prostu utwór sprawiał wrażenie przedłużanego na siłę. Fajnie byłoby usłyszeć, ze trzy krótsze, ale treściwe kawałki, których przecież tyle Dulfer ma w zanadrzu. Ale…tak pięknej kobiecie można to wybaczyć…
Robert Dłucik
Foto: Henryk „Hans” Brumer