Niestety zacząć wypada od monstrualnego poślizgu w starcie koncertu,
gdyż koncert nie zaczął się o 20.00 jak planowano ale o 21.30. O dziwo
nie zawsze cierpliwa publiczność czekała ze spokojem wpatrując się w
sprzęt muzyków oraz ich samych przechadzających się do busa i
przemykających jak gdyby nigdy nic. Ale co tam nikt nie będzie pamiętał
takich niuansów po niewątpliwym wstrząsie jaki nastąpił chwile po 21.30.
Już niepokojące intro z płyty Stain – WTFF wprowadziło nas na pokład tej
wyjątkowej podróży a następny utwór z tej samej płyty Ignorance Is
Bliss odpalił wszystkie silniki no i poleciało… Piszący te słowa
niestety również spoglądając na będących w transie od początku muzyków
poddał się atmosferze i mimo szczerych chęci i zamierzonego
podporządkowania sporządzeniu relacji z tego wydarzenia popłynął… buty
zostawiając na brzegu. Więc oto kilka impresji jakie wychwyciłem.
Wydawało się że Reid i Wimbish byli prawdziwymi szamanami zwłaszcza ten
ostatni z przymkniętymi oczami, wygrywający z niesamowitą lekkością
głębokie dźwięki, śpiewając przy tym i bawiąc się milionem efektów, nie
tracąc nawet na chwilę radości z wygrywania oszałamiających miejscami
rytmów. Z kolei uśmiechnięty Reid przy swoich karkołomnych i z
szybkością światła wykonywanych solówkach, zapowiadał większość
utworów. Zresztą ten wirtuoz potrafił nas zalać morzem dźwięków jak Go
Away z płyty Stain by wygrać niuanse w Love Rears Its Ugly Head czy
przecudnie wyczarować countrowe glissy w Bless Those z ostatniej płyty
Chair In The Dorway, dokonując za chwile zabawy z przebojowym tematem z
Behind The Sun z tejże samej płyty. Nieco wycofany z początku Glover
porwał wszystkich w Elvis Is Dead wyrywając nam z gardeł IS DEAD!!! NOT
DEAD!!! albo póżniej w Bi w którym rozśpiewał całą publikę. W trakcie
zresztą tego pierwszego numeru Glover brawurowo wykonał Hound Dog
mistrza a muzycy dynamicznie ze swoim pazurem przygrali tą nieśmiertelną
perełkę. Zresztą to właśnie w Bi Wimbish wmieszał się w oszołomioną
publikę swobodnie przechadzając się i przy tym grając na basie iście
gitarowe solo i dając się zbliżyć na dotknięcie ręki. Oczywiście swoje
osobne solo, dosłownie bo muzycy zeszli ze sceny, dał pod koniec
koncertu William Calhoun robiąc poza piekielnie trudnymi rytmami czy
graniem wcale niełatwym z automatem prawdziwe show z fluorescencyjnymi
pałeczkami w ciemnościach czy zaprzęgnięciem kosmicznych brzmień
wielokrotnie zloopowanych na urządzeniu przypominającym gramofon.
W trakcie koncertu porywany wielokrotnie tłum niekiedy zupełnie gubił
się w podskokach a tempo zagranych utworów wprawiało w zadyszkę nawet
tych najbardziej wytrwałych. No i wreszcie koniec i bis na koniec
skandowany ze wszystkimi Should I Stay Or Should I Go. Wylądowaliśmy ale
każdy jakby gdzie indziej i nagła cisza po ścianie dźwięków jaka była
naszym udziałem przez te niezapomniane 2 godziny stała się dziwnie
nieznośna a powrót do normalności jeszcze trudniejszy. Mimo upływu kilku
dni wciąż jest trudny…
Piotr Kałdonek