2010.08.18 – Living Colour – Wrocław

Niestety zacząć wypada od monstrualnego poślizgu w starcie koncertu, gdyż koncert nie zaczął się o 20.00 jak planowano ale o 21.30. O dziwo nie zawsze cierpliwa publiczność czekała ze spokojem wpatrując się w sprzęt muzyków oraz ich samych przechadzających się do busa i przemykających jak gdyby nigdy nic. Ale co tam nikt nie będzie pamiętał takich niuansów po niewątpliwym wstrząsie jaki nastąpił chwile po 21.30.

Już niepokojące intro z płyty Stain – WTFF wprowadziło nas na pokład tej wyjątkowej podróży a następny utwór z tej samej płyty Ignorance Is Bliss odpalił wszystkie silniki no i poleciało… Piszący te słowa niestety również spoglądając na będących w transie od początku muzyków poddał się atmosferze i mimo szczerych chęci i zamierzonego podporządkowania sporządzeniu relacji z tego wydarzenia popłynął… buty zostawiając na brzegu. Więc oto kilka impresji jakie wychwyciłem. Wydawało się że Reid i Wimbish byli prawdziwymi szamanami zwłaszcza ten ostatni z przymkniętymi oczami, wygrywający z niesamowitą lekkością głębokie dźwięki, śpiewając przy tym i bawiąc się milionem efektów, nie tracąc nawet na chwilę radości z wygrywania oszałamiających miejscami rytmów. Z kolei uśmiechnięty Reid przy swoich karkołomnych i z szybkością światła wykonywanych solówkach, zapowiadał większość utworów. Zresztą ten wirtuoz potrafił nas zalać morzem dźwięków jak Go Away z płyty Stain by wygrać niuanse w Love Rears Its Ugly Head czy przecudnie wyczarować countrowe glissy w Bless Those z ostatniej płyty Chair In The Dorway, dokonując za chwile zabawy z przebojowym tematem z Behind The Sun z tejże samej płyty. Nieco wycofany z początku Glover porwał wszystkich w Elvis Is Dead wyrywając nam z gardeł IS DEAD!!! NOT DEAD!!! albo póżniej w Bi w którym rozśpiewał całą publikę. W trakcie zresztą tego pierwszego numeru Glover brawurowo wykonał Hound Dog mistrza a muzycy dynamicznie ze swoim pazurem przygrali tą nieśmiertelną perełkę. Zresztą to właśnie w Bi Wimbish wmieszał się w oszołomioną publikę swobodnie przechadzając się i przy tym grając na basie iście gitarowe solo i dając się zbliżyć na dotknięcie ręki. Oczywiście swoje osobne solo, dosłownie bo muzycy zeszli ze sceny, dał pod koniec koncertu William Calhoun robiąc poza piekielnie trudnymi rytmami czy graniem wcale niełatwym z automatem prawdziwe show z fluorescencyjnymi pałeczkami w ciemnościach czy zaprzęgnięciem kosmicznych brzmień wielokrotnie zloopowanych na urządzeniu przypominającym gramofon.

W trakcie koncertu porywany wielokrotnie tłum niekiedy zupełnie gubił się w podskokach a tempo zagranych utworów wprawiało w zadyszkę nawet tych najbardziej wytrwałych. No i wreszcie koniec i bis na koniec skandowany ze wszystkimi Should I Stay Or Should I Go. Wylądowaliśmy ale każdy jakby gdzie indziej i nagła cisza po ścianie dźwięków jaka była naszym udziałem przez te niezapomniane 2 godziny stała się dziwnie nieznośna a powrót do normalności jeszcze trudniejszy. Mimo upływu kilku dni wciąż jest trudny…

Piotr Kałdonek

Dodaj komentarz