„Nigdy nie czułem się lepiej, czuję się jak Mercedes Benz” –
rzucił w pewnym momencie ze sceny Bono. Wokalista podziękował też
niemieckim lekarzom, którzy postawili go na nogi po niedawnej kontuzji
kręgosłupa. Bono pozostał zresztą przy samochodowej nomenklaturze
podczas przedstawiania swoich kolegów z zespołu: The Edge i Adam Clayton
zostali porównani do BMW i Audi, zaś biedny Larry Mullen do…
poczciwego Trabanta. Na telebimie można było wówczas zobaczyć zbliżenie
roześmianej od ucha do ucha twarzy perkusisty.
Kasabian w roli gościa specjalnego występowali jeszcze przy dziennym
świetle. U2 czekało z wyjściem na estradę do zachodu słońca, dopiero
wówczas olbrzymi „pająk” rozstawiony na środku płyty imponującego
stadionu Commerzbank Arena mógł pokazać pełnię swoich możliwości. Tuż po
21.00 nad sceną zaczęły pojawiać się kłęby dymu, z głośników popłynęły
zaś dźwięki „Space Oddity” Davida Bowiego. Za chwilę pojawili się Oni,
entuzjastycznie witani przez komplet publiczności. Na początek „Return
Of The Stingray Guitar”, opisany w setliście jako „nowy utwór”, ale to
właściwie instrumentalna introdukcja. Drugi w kolejce czekał już wielki
hit – „Beautiful Day”. Po nim kolejny słynny kawałek Irlandczyków ze
słowem „day” w tytule. „All is quiet on New Year’s Day/A world in
white gets underway/I want to be with you, be with you night and
day/Nothing changes on New Year’s Day/I… will be with you again. I…
will be with you again. Oj, jak bardzo brakowało w tym momencie
„żywej” biało-czerwonej flagi… Nota bene: przed „One” Bono nie
poprosił o włączenie telefonów komórkowych i utworzenie z nich „Drogi
Mlecznej”. Jednak jest jakaś magia w chorzowskim stadionie, która
udziela się również artystom…
Wspomniany „One” pojawił się jako pierwszy bis. Wcześniej dostaliśmy
jeszcze jedną premierę – „Glastonbury”. Hmmm, w sumie żadna rewelacja,
kawałek z półki „Get On Your Boots” i „Elevation”, ale poczekajmy z
wyrokowaniem do nowej studyjnej płyty zespołu. Może i „Glastonbury”
zrobiłby większe wrażenie, gdyby panowie umieścili go w innym miejscu
setlisty. A tak w konfrontacji z genialnym „I Still Haven’t Found What
I’m Looking For” nie miał szans. Z „The Joshua Tree” zabrzmiały jeszcze
tego wieczoru „Where The Streets Have No Name” i oczywiście przepiękny
„With Or Without You” (jako czwarty i zarazem przedostatni bis).
Silną – bo aż czteroutworową reprezentację miał album „All That You
Can’t Live Behind”. Pochodzący z niego „Walk On” tradycyjnie już
poprzedzony został krótkim filmowym reportażem o słynnej birmańskiej
opozycjonistce Aung San Suu Kyi.
„For everyone who lost their life – for their friends and familes. This is Moment of Surrender.” – tak Bono zapowiedział finałowy utwór koncertu. Zadedykował go ofiarom Love Parade w Duisburgu.
Właśnie… mimo, że ten koncert odbył się kilka dni po tamtej tragedii,
na stadionie nie dało się odczuć jakichś nadzwyczajnych środków
bezpieczeństwa. Przy „bramkach” nikt nikogo nie obmacywał – co niestety
jest zmorą dużych polskich koncertów, gdzie każdego fana traktuje się
niczym potencjalnego terrorystę i zadymiarza. Ochroniarze też za bardzo
nie rzucali się w oczy. Na płycie stadionu stały stoiska z piwem i winem
jabłkowym (specjał Hesji, nie mylić z naszym „jabolem”), nie trzeba
było więc tłoczyć się w kilometrowych kolejkach, co też jest u nas
normą. Aha, jeszcze jedno: okazuje się, że można – nawet po dwóch
godzinach trwania imprezy – wejść do Toi Toi’a i nie dostać
natychmiastowego odruchu wymiotnego… Niby drobnostki, ale ponoć to w
szczegółach tkwi ten gość z dołu…
Robert Dłucik