Tak się złożyło, że stolica Wielkopolski drugi już raz w tym roku jest
celem moich koncertowych wojaży (Koncert Transatlantic w poznańskiej
Arenie miał miejsce 6 czerwca). Tym razem do Poznania przyciągnęły mnie
nieco inne muzyczne klimaty. Ostatnie koncertowe wydarzenia, w których
miałem przyjemność uczestniczyć, pod względem frekwencji publiczności
nie zawsze były zadowalające, a że blues (zresztą podobnie jak rock
progresywny) jest niestety w dzisiejszych czasach raczej niszowa
dziedziną muzyki, jechałem więc pełen obaw co do frekwencji w poznańskim
Eskulapie.
Na szczęście moje obawy co do frekwencji okazały się płonne. Eskulap
zapełniony był tego wieczora dosyć szczelnie. Sądzę że widownia znacznie
przekroczyła liczbę 500 blues-rockowych „dusz”. Jeszcze raz okazało
się, że nazwisko, renoma, osobowość artystyczna jest chyba największym
magnesem, pozwalającym jak się okazuje skutecznie wyciągnąć
społeczeństwo spod telewizyjnego zniewolenia (a przecież Mistrzostwa
Świata w piłce nożnej w trakcie!). Szkoda że sztuka ta nie wszystkim się
udaje.
Muzycznej sylwetki Johna Mayalla nie trzeba chyba rekomendować, to
przecież chodząca muzyczna legenda, można go uznać za człowieka który
współtworzył bardziej rockowe oblicze muzyki bluesowej. Gdyby nie John
Mayall może nie słyszelibyśmy dzisiaj o takich indywidualnościach
muzycznych jak: Eric Clapton, Peter Green, Mick Taylor czy Mick
Fleetwood. Pierwszą płytę „John Mayall Plays John Mayall” artysta wydał w
1965 roku. Największą sławę przyniósł mu zespół Blues Breakers, który
był prawdziwą wylęgarnią muzycznych talentów. Miniony rok zapisał nowy
rozdział w bogatej muzycznej historii artysty. Mayall rozwiązuje Blues
Breakes powołując do życia nową grupę z którą odbywa obecnie trasę
koncertowa promując swój najnowszy album: „Tough”
John Mayall rocznik 1933. Podziwiać artystycznej witalności, bo przecież
w tym wieku artysta mógłby spoglądać na otaczający świat z wygodnej
pozycji fotela w salonie, wodząc wygodne życie dzięki tantiemom, jednak
mimo słusznego wieku kontakt z ludźmi nadaje sens jego scenicznym
poczynaniom.
Koncert zaplanowano na godz. 20-tą. Poznański Eskulap jest klubem
studenckim więc i artysta się dostosował, spóźnienie trwało przysłowiowy
studencki kwadrans. Wejściu Mayalla na scenę towarzyszyło niezwykle
gromkie przyjecie widowni. Obok Mayalla na scenie pojawili się: Rocky
Athas (gitara), Greg Rzab(bas), Yay Devenport (perkusja) oraz Tom
Canning (klawisze) i chociaż instrumentaliści do młodzieniaszków również
nie należą, jednak są przynajmniej pokolenie młodsi od swojego
mistrza.
John Mayall uznawany jest za prekursora bardziej rockowego oblicza
muzyki bluesowej i taka też muzyczna forma dominowała tego wieczoru,
choć nie brakowało i bardziej klasycznych bluesowych odcieni,
szczególnie wówczas, kiedy John sięgał po harmonijkę ustną. Przyjemnie
było posłuchać klawiszowych dialogów pomiędzy Mayallem a Canningiem,
soczystych solówek Rockyego Athasa oraz fantastycznej biało-czarnej
sekcji rytmicznej Rzab-Devenport. Co do sekcji rytmicznej szczególne
uznania należą się chyba najmłodszemu z muzyków (sądząc po wyglądzie) –
basiście Gregowi Rzabowi. Jego instrumentalne popisy na bezprogowym
basie robiły niesamowite wrażenie, szczególnie basowo-harmonijkowy
„pojedynek” zakończony fantastycznym solowym popisem. W jego solowym
show nie zabrakło chyba najczęściej cytowanego przez artystów gitarowego
riffu purplowskiego „Smoke on The Water”. Swoje solowe „pięć minut”
miał również czarnoskóry perkusista Yay Devenport. W koncertowym
repertuarze nie zabrakło kompozycji z wydanej w ubiegłym roku nowej
płyty Mayalla.
Kiedy muzycy schodzili ze sceny, zawrzały niezwykle gromkie brawa.
Oczywiście nie mogło obyć się bez bisu. Po powrocie na scenę zabrzmiało
jeszcze relacyjne boogie. Publiczność nie chciała wypuścić muzyków ze
sceny, odśpiewała mistrzowi nawet spontaniczne sto lat. Na twarzy
Mayalla dało się wyczuć autentyczne zaskoczenie. Prawie 2 godzinny
koncert dla 77 letniego muzyka nie jest z pewnością sprawą łatwą. Mayall
wyszedł na scenę jeszcze raz, tym razem bez zespołu, zaśpiewał po raz
ostatni tego wieczoru, akompaniując sobie jedynie na klawiszach. To już
był koniec tego fantastycznego wieczoru.
Entuzjastyczne przyjecie na poznańskiej scenie z pewnością sprawiło
artyście wiele radości i wiary w sens swojej artystycznej misji.
Po koncercie w kuluarach klubu Eskulap niezwykle trudno było dopchać się
do mistrza Mayalla po pamiątkowy autograf, wielu szczęśliwcom jednak
się ta sztuka udała.