2010.05.28 – Osada Vida, Leafless Tree – Łódź

„Okiem metalowca”

Ciekawa sprawa z koncertem Osada Vida, który odbył się 28 maja w moim rodzinnym mieście – w Łodzi, w bardzo kameralnej salce Akademickiego Ośrodka Inicjatyw Artystycznych (jak się później okazało, gabaryty ww. salki okazały się jej dużym atutem, bowiem posiada znakomita akustykę, która we wspaniały sposób uwypukliła każdy detal muzyki występujących tego dnia zespołów). Otóż, Drodzy Czytelnicy, czy często zdarza się Wam udać na koncert zespołu, którego twórczości nigdy, ale to przenidy nie słyszeliście? Odpadają emocje związane z oczekiwaniem na swoje ulubione numery, ale z drugiej strony ta „wielka niewiadoma” to doskonała baza pod emocje związane z eksploracją nieznanego dotąd muzycznego gruntu. A ponieważ ja ZAWSZE jestem głodny muzyki, to z tym większą przyjemnością wybrałem się w piątkowy wieczór na rzeczony występ Osady.

Oczywiście, jak to w przypadku Łodzi, obawiałem się o frekwencję, a po przybyciu na miejsce wpadłem w małą panikę, bowiem nerwowo krążąc pomiędzy bufetem, a wejściem na salę, widziałem wprost krzyczącą pustkę z każdego kąta. Gdzieniegdzie tylko przemykały osoby, które nosiły na sobie koszulki pozwalające domniemywać, iż również wybrały się na ten występ. Niemniej jednak okazało się, iż totalnej degrengolady i tragedii nie było, bowiem zebrało się około 30 osób, ale konkretnej załogi, która wiedziała o co chodzi i czego oczekuje. A ja ? Żądny krwi fan ciężkich dźwięków, oczekiwałem łagodnego bujania się pośród dźwięków rocka progresywnego. Jak się później okazało, rzeczywistość okazała się troszkę inna – ale po kolei.

Występ Osada Vida otwierał łódzki Leafless Tree. Oczywiście nie miałem najmniejszego pojęcia, iż takowy twór w ogóle w moim mieście istnieje, tym bardziej więc ciekaw byłem co łodzianie sobą zaprezentują. Leafless Tree grał około pół godziny, a ja miałem potem problemy, aby znaleźć całość, nagryzionego już (nomen omen) zębem czasu, mego własnego uzębienia i szczęki. Kapela nie okazała się być żadnym debiutantem, tylko zespołem już od lat pracującym na swój sceniczny i kompozytorski wizerunek – taka reflekcja rzuciła mi się na uszy już od pierwszej kompozycji, która została zaprezentowana. W skrócie można powiedzieć, iż Leafless Tree prezentuje klasyczną odmianę rocka progresywnego, która czerpie wyraźne inspiracje od najwiekszych tuzów gatunku, jednakże czyni to w tak umiejętny sposób, iż absolutnie nie można grupy posądzać o jakikolwiek plagiat. Długie rozbudowane kompozycje, intrumentalne odloty, znakomita ekspresja wokalna Łukasza Woszczyńskiego (jego delikatny, wprost aksamitny czasem głos świetnie kontrastował z potężną posturą, choć uczciwie trzeba przyznać, iż ryknąć ile płuca dają też potrafi. Dodatkowo pragnę także zwrócić uwagę na fakt, jak Łukasz fantastycznie „śpiewa” twarzą-jego mimika jest aż wyjątkowo sugestywna). Reasumując – znakomita porcja progresu na wysokim poziomie, publiczność zachwycona (co potwierdziła również gwiazda wieczoru), a ja mogę się tylko cieszyć, iż poznałem kolejny, nietuzinkowy zespół i wszedłem w posiadanie debiutanckiej EP grupy zatytułowanej „The Firs Leaf” do zapoznania się z którą wszystich namawiam gorąco. A samej kapeli dziękuję za doznania i życzę wytrwałości oraz jak najszybszego wydania pierwszej, dużej płyty.

Po około 20 minutach przerwy (podczas których uciąłem sobie bardzo miłą pogawędkę z symatycznym wokalistą Leafless Tree) na scenie zameldowała się Osada Vida, z przesympatycznym i strasznie wygadanym, oraz sypiącym żartami wokalistą Łukaszem, który wraz z szalejącym za klawiszami Rafałem prowadził znakomite, luzackie dialogi. Nad zespołem, podczas całego występu wyświetlany był bardzo profesjonalnie przygotowany film, który wprost idealne współgrał z odgrywanymi na scenie utworami. Co prawda, zespół podczas łódzkiego występu jak i podczas całej trasy promował swoje najnowsze dzieło pt. „Uninvited Dreams”, ale w zasadzie Ślązacy zaserwowali nam set, który obejmował cały ich twórczy dorobek. Nie będę ukrywał, że Osada Vida muzycznie mnie powala, bowiem tak nie jest, ale olbrzmi entuzjazm z jakim zespół podchodził do grania, luz, szczerość i wesołość pozwoliły mi bardzo pozytywnie przeżywać ich występ. Dodatkowo, podczas prezentowania utworów z najnowszego CD, Łukasza wokalnie wspomagała Natalia Krakowiak, której śpiew, sceniczne zachowanie i figura zwracały powszechną uwagę (na to ostatnie zapatrzona była oczywiście męska część publiczności).

Napisałem wcześniej, iż muzyka Osada Vida do końca mi nie podchodzi. Dlaczego? Otóż, od zespołów rocka progresywnego oczekuję 100% progresu, natmiast szkielet kompozycyjny utworów Osady oparty jest na rocku (nie wiem dlaczego, ale nasuwają mi się skojarzenia z Metallica z okresu Load/Reload), którego wielkim fanem nie jestem. Natomiast jak już kapela zaczyna „odjeżdżać” w progresywno-psychodeliczne pejzaże, to natychmiastowo robi się bardzo ciekawe, a w połączeniu z „chorymi” obrazami na wyświetlanym filmie, całosć robiła piorunujące wrażenie. Na takie właśnie momenty czekałem i dawały mi one wielką radochę. Wybaczcie, iż nie będę opisywać poszczególnych kompozycji, bowiem raz, że nie znam ich zbytnio i nie chce się kompromitować pseudo fachowymi analizami, a dwa – odbieram muzykę jako całość przekazu, masę nagromadzonych emocji i swoistych zachowań (choć muszę wspomnieć tutaj o fantastycznym „Lack Of Dreams” gdzie duet wokalny Łukasza i Natalii sprawił prawie erotyczne wrażenie).

Podsumowując – szczerość i bezpośredniość przekazu Osada Vida pozwoliła mi w pełni cieszyć się ich muzyką.

Wracając już po zapadnięciu zmroku byłem szczęśliwy. Poznałem nowe muzyczne obszary, które w pewien sposób duchowo mnie wzbogaciły, a kameralość koncertu wytworzyła tę swoistą więź z muzykami obydwu zespołów, która sprawiła, iż miałem wrażenie, iż uczestniczyłem w czymś bardzo osobistym, bardzo duchowym. Żądny krwi metalowiec został zaspokojony muzyką z innej półki. Cóż – tylko szlachetna i prawdziwa twórczość oraz „żywa” muzyka (a nie wszechobecny plastik) jest w stanie tego dokonać.

Michał Grenda

Dodaj komentarz