W obliczu zagrożenia powodziowego nie do końca było wiadomo, czy wrocławski koncert Terminal dojdzie do skutku, chociaż na stronie zespołu nie było żadnej wzmianki, że może być inaczej. Jak wciąż donoszą media – żywioł bezlitośnie pustoszy kolejne napotykane miasta i jak zapowiadano w piątkowe popołudnie, tzw. „fala kulminacyjna” miała nawiedzić Wrocław w nocy z piątku na sobotę. Dodam, że stolica Dolnego Śląska to jedna wielka wyspa i istniało spore ryzyko, że po koncercie może być „krucho” z wydostaniem się poza centrum. Poważna sytuacja nie zniechęciła jednak pewnego grona sympatyków (być może zwolenników podwyższonego poziomu adrenaliny i dreszczyku emocji) twórczości zespołu do odwiedzenia klubu „Od Zmierzchu Do Świtu”. Zapewne „wielka woda” skutecznie odstraszyła wiele osób, co odbiło się na skromnej frekwencji, ale nie ma co się dziwić, bo
z żywiołem nie ma żartów. Wrocławianie noszą to w pamięci od 1997 roku.
Jednak brak tłumów w żaden sposób nie zniwelował miłej atmosfery jaka zapanowała w klubie. Było ciepło i rodzinnie! Nawet mimo początkowej stagnacji pod sceną dało się wyczuć, że dźwięki twórców udanego „Tree Of Lie” trafiają do zgromadzonych.
Sekstet z Zielonej Góry zainicjował swój występ chwilę przed godziną 20 – tą i po krótkim wstępie ze sceny emanowała już pozytywna energia, która towarzyszyła grupie podczas całego koncertu. Dało się zaobserwować, że członkowie Terminal na scenie czuja się swobodnie, a granie na żywo sprawia im wielką frajdę. Nierzadko można było zaobserwować zabawne dialogi mimiczno – gestykulacyjne pt. „próba siły” pomiędzy gitarzystą Jackiem,
a wokalistą, chociaż i inni nie stronili od takich akcentów.
Nie mógł umknąć uwadze świetny kontakt zespołu z publicznością i pewnie duży wpływ na to miała iście przyjacielska atmosfera, ale kawał dobrej roboty – w tej materii
– wykonał frontman Daniel Moszczyński. Jego zabawne podejście i pozytywny sposób bycia tylko podkręcały taki stan rzeczy. Często bywa tak, że wokaliści nie potrafią złapać kontaktu z publiką, a próba jakiegokolwiek dialogu woła o pomstę do nieba. Daniel ewidentnie posiadł dar mediatora i dzięki niemu pomiędzy poszczególnymi kawałkami nie musi zapadać niezręczna cisza.
Byłem ciekawy, czy na scenie dopieszczony materiał z „Tree of Lie” wypadnie równie okazale, ale szybko zdałem sobie sprawę, że nie ma się o co martwić. Instrumentalnie nie można było mieć żadnych zastrzeżeń i chociaż brzemiennie nie powalało, to poszczególne instrumenty nie tworzyły jednolicie zlanej masy. Było dość selektywnie, ale bez rewelacji, no ale za to nie można winić zespołu, bo za to odpowiadają inne osoby.
Bardzo ciepło zostały przyjęte żywiołowy „Mind Destruction” oraz utrzymany
w konwencji balladowej „Deep Inside”. Przy okazji drugiej kompozycji miałem pewne obawy jak wypadną wokale, ale nie po raz pierwszy tego wieczoru, Daniel udowodnił, że
w tej kwestii czuje się pewnie i o niedociągnięciach nie ma mowy. W ogóle zachowanie wokalisty przykuwało uwagę, bo jego gestykulacja i ruchy idealnie komponowały się muzyką – kto widział wie co mam na myśli. Poza nim, równie energicznym klawiszowcem Danielem Grupą o stroju a’la Neo z „Matrixa” oraz gitarzystą Jackiem, reszta składu preferowała raczej spokojny sposób bycia. Trochę niknął perkusista, który oprócz tego, że został zepchnięty
w róg sceny, dodatkowo pozostawał odizolowany ekranem dźwiękowym. Jednak jego absencja wizualna uzupełniała aktywność dźwiękowa.
Skromny, bo tylko godzinny set zasilały takie utwory jak choćby: wspomniane wyżej „Mind Destruction”, „Deep Inside”, „Afterlife”, „The Maze”, „Game Of War”, „Together Apart” czy „Behind The Mask”. Ponadto pomiędzy poszczególne kompozycje wpleciono dwa sola. Pierwsze z nich należało do kalwiszowca, a jako drugi – popis swoich umiejętności zaprezentował basista Bartez.
Jedynym mankamentem tego występu był jego krótki czas trwania i chociaż tego wieczoru można było usłyszeć w zasadzie całość materiału z „Tree Of Lie” pozostawał pewien niedosyt. Nawet odegrany raz jeszcze, jako bis „Mind Destruction” nie zaspokoił wyostrzonego apetytu. No ale nie można wymagać, by zespół z jedną płytą w swoim dorobku grał bardziej rozbudowane sety. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że wraz z kolejną płytą koncerty Terminal rozciągną się w czasie, bo jak tak dalej pójdzie – będzie z czego wybierać. W każdym bądź razie tak skompensowana porcja energii w wykonaniu zielonogórskiego sekstetu pozostawiła zdecydowanie pozytywne wrażenia…
Marcin Magiera