2010.05.18 – Evergrey, PTSD, Edgend – Kraków

Całkiem niedawno na kulturalne życie w naszym kraju wpłynęła tragedia i związana z nią żałoba narodowa. Niewiele brakło, a tym razem szyki mogła pokrzyżować natura. Termin koncertu Evergrey w Krakowie przypadł na dzień w którym przez miasto przechodziła fala kulminacyjna, a w kraju już zaczęło się mówić o większej powodzi niż ta w 1997 roku.

Jako, że był to drugi koncert w Polsce, zestawu Edgend, PSTD, Evergrey, już rano wypadało sprawdzić czy poprzedni odbył się bez przeszkód… nie ukrywam, że cały dzień monitorowałem stan dróg dojazdowych w sieci i w rozgłośniach radiowych, a na koniec zadzwoniłem nawet do klubu Loch Ness. Sam dojazd do Krakowa wbrew pozorom muszę uznać za sprawny.

Tuż przy klubie znajduje się spora galeria handlowa, w której można było się posilić i odświeżyć, do samego Loch Ness jeszcze nie wpuszczano. W klubie pojawiliśmy się z pewnym czasowym wyprzedzeniem, co zaowocowało możliwościami rozmowy ze znajomymi, a nawet z muzykami zespołów.
Oczywiście mogę swobodnie mienić się fanem Evergrey, lecz przed koncertem postanowiłem solennie zapoznać się z twórczością supportów. O ile izraelski Edgend przypadł mi do gustu, tyle Post Traumatic Stress Disorder okazał się innym zespołem, niż ten który znalazłem w sieci. Więcej – okazało się, że nawet lubię album zespołu, który znałem do tej pory jako PTSD (nie moja wina, że na płycie jest tylko logo 😉 ). Kiedy zobaczyłem logo i album na bocznym stoisku mój już dobry nastrój, stał się wręcz wyśmienity.

Jako, że byliśmy świadkami procesu strojenia się pierwszego z zespołów, efekt ich działań kompletnie mnie zaskoczył. Podczas soundchecku nic nie wskazywało na to, że zespół zabrzmi tak dobrze. Tu przyznać trzeba, że zespół na żywo brzmi bardziej powerowo niż progresywnie, a na pierwszy plan wybijają się klawisze i wokalizy (bardzo dobre zresztą). Nieco bardziej schowany był gitarzysta, natomiast zaskakiwał basista, który śmigał po gryfie w tę i z powrotem niczym zapalony gitarowy wirtuoz. Zaskoczyło mnie nieco, że kapela nie miała problemu z rozgrzaniem publiczności, mimo że ta dopiero napływała do klubu. W okolicach trzeciego kawałka spora część ludzi nie powstrzymywała się od skakania pod sceną, a w kolejnym zaczęło się pojawiać wtórowanie wokaliście podczas chórów tudzież inne pokrzykiwania. Edgend zagrał krótki i treściwy set, składający się bodaj z pięciu czy sześciu utworów, a trwający około 35 minut.

Prawdziwym dynamitem okazał się drugi z supportów, który swoim zmiennym repertuarem zainteresował jeszcze większą ilość ludzi. Zespół brzmiał wyśmienicie i klarownie. Zarówno delikatne akustyczne fragmenty jak i wykrzyczane partie czy uderzenia ciężkich riffów brzmiały czysto. Występ zespołu poparty był całkiem niezłym oświetleniem, a publiczności udało doprowadzić się nawet do okazałego młyna tuż pod sceną. PTSD zagrali ponad 40 minut a na twarzach muzyków jak i publiczności dominowały raczej miny aprobaty i zadowolenia.

Również zgodnie z zaplanowanym rozkładem, swój koncert rozpoczęła gwiazda wieczoru – Evergrey. Wówczas w klubie bawiło już około dwustu osób. Oczywiście wszyscy ciekawi byli w jakim stopniu zmieni się zespół w nowym składzie. Okazuje się, że nowi muzycy całkiem dzielnie radzą sobie w chórkach, a Marcus Jidell nieco odświeżył solówki, stawiając na (wydaje się) bardziej melodyjne acz wirtuozerskie zakończenia. Odniosłem także wrażenie, że tym razem zespół pozwolił sobie na znacznie więcej partii granych w harmoniach. Niestety (o zgrozo!) Evergrey był najgorzej brzmiącym zespołem tego wieczoru. Stopa wydawała się za bardzo ztriggerowana, a gitary rytmiczne zbijały się z bębnami w jedną ścianę. Jeśli porządnie nie przytkało się uszu, były problemy z selektywnością.

Okazuje się jednak iż mimo, ze nie był to błahy mankament, nie był elementem decydującym o show. Tom Englund i spółka doskonale rozumieli się z publicznością. Jak na koncert klubowy nie zabrakło rozmów z fanami. Kiedy na przykład Englund zasugerował, że to pierwszy koncert zespołu w Krakowie – natychmiast został wyprowadzony z błędu. Widać dość go to męczyło, bo kilka utworów później oświadczył, ze przypomniał sobie – i wymienił nawet nazwę ówczesnego supportu.
Grupa zaprezentowała materiał mocno przekrojowy, zawierający większą dawkę starszych utworów, niż na trasie promującej „Torn”. Oczywiste jest zatem, że celem tych koncertów jest zgranie nowego składu. Oczywiście część smaczków zostało puszczonych z sampli a pozornie jeden z najspokojniejszych utworów w secie – zmienny When The Walls Go Down zakończył się konkretnym młynem. Nie obyło się oczywiście bez dedykacji dla nieodżałowanego Ronniego Jamesa Dio, co także zyskało aprobatę fanów.
Podczas całego koncertu Englund nie miał problemów z kontaktem z publicznością, ta z ochotą odpowiadała nawet na słowne zaczepki (nie wszystkie eleganckie).
Na koniec wokalista zapowiedział, że zespół spotka się za chwilę z fanami i rozda autografy.
Koncert mimo brzmienia uznać należy za udany, a jeśli ktokolwiek miał jakieś wątpliwości co do nowego składu zespołu – powinny być rozwiane… Czekamy zatem na nowy album i na kolejną trasę.


set Evergrey:

Blinded
End Of Your Days
As I Lie Here Bleeding
Obedience
Soaked
Still In The Water
Monday Morning Apocalypse
Solitude Within
Nosferatu
Rulers of the Mind
Mark of the Triangle
The Masterplan
Words Mean Nothing
I’m Sorry
———-
When The Walls Go Down
Recreation Day
Broken Wings
Touch of Blessing

Piotr Spyra

Dodaj komentarz