2010.04.22 – Quidam, Acute Mind, Dianoya – Bielsko Biała

Czwartek, godzina 16-ta z hakiem długim jak parking pod budynkiem Telekomunikacji w Katowicach, rozpoczęła się nasza eskapada ze stolicy Górnego Śląska do stolicy Podbeskidzia. Podczas jazdy ujawniły się skrzętnie skrywane wokalne predyspozycje redakcyjnego grona RA (Bartek Kossowicz ma potencjalnych konkurentów). Punktem kulminacyjnym samochodowego „jam session” okazało się odśpiewanie na cztery głosy fragmentu jednego największych hiciorów grupy Queen -„Bohemian Rhapsody”. Ze względu na skład personalny naszej „delegacji” nie mogło oczywiście zabraknąć chociażby fragmentu z repertuaru grupy Galahad (nasze wykonanie „Perfection Personyfied” było perfekcyjnie bliskie oryginałowi).

Przypadła mi niewdzięczna rola pokładowego nawigatora. Dzięki „hiperdokładnej” mapie mojego redakcyjnego kolegi, z niemałą pomocą Bielszczan dotarliśmy w miarę sprawnie do celu wyprawy, którym był klub muzyczny „Rude Boy” grubo ponad godzinę przed planowanym początkiem imprezy (19.00). Bramy szacownego klubu o tak wczesnej porze niestety okazały się nie do sforsowania. Rudy Boy w wayneowskim kapeluszu na głowie stojący na bramce i jak się okazało również w szatni („rosłe chłopisko”), był nieugięty. Mając godzinę w zapasie przyszło wiec nam szukać odpowiedniego miejsca do pokrzepienia żołądków przed czekającym nas bądź co bądź muzycznym maratonem (Quidam miały towarzyszyć w tym dniu nie jeden lecz dwa supportujące zespoły: Dianoya oraz Acute Mind). Znaleźliśmy w końcu odpowiedni lokal, którego nazwy jednak nie zdradzę aby nie posądzano mnie o kryptoreklamę. Zamówiona przeze mnie potrójna porcja meksykańskich tortilli, z trzema rodzajami nadzienia, z potrójnym rodzajem sosów od razu skojarzyła mi się z potrójnym składem czekającego nas niebawem koncertu. Kuchnia meksykańska należy raczej do tych pikantniejszych, również czekająca nas porcja progresywnej muzy miała mieć zdecydowanie ostry posmak. I tak rzeczywiście było. Nawet główna danie tego wieczoru – Quidam, które do ostrzejszego progmetalowego nurtu raczej nie należy, w tym dniu zabrzmiał niezmiernie pikantnie. Skonsumowana przeze mnie potrójna dawka meksykańskiej tortilli, z odmiennym nadzieniem była wypisz wymaluj jak muzyka, która przyszło nam w tym dniu usłyszeć Mimo że możnaby go określić jako jedno danie, zwane rockiem progresywnym ale wnętrza owego dania (farsz) miały znacznie odmienne smaki. Wrócę więc może do konkretów, czyli muzyki aby potencjalny czytelnik nie pomyślał że pomylił serwis muzyczny z internetowym kącikiem gastronomicznym.

Zanim do tych konkretów dojdę opiszę może w telegraficznym skrócie miejsce tego muzycznego wydarzenia – klub „Rude Boy”. Znajdujący się w piwnicy ni to bloku ni to kamienicy z obmalowanym graffiti wejściem, z zewnątrz robił mało ciekawe wrażenie, przytulne, skromnie oświetlone wnętrze tego miejsca sprawiało zgoła odmienne wrażenie. Była to dosyć kameralna salka, z obu przeciwległych boków znajdowały się podwyższenia, tarasy na których umieszczone został czerwone kanapy i niskie stoliczki. Na przeciw sceny usytuowano niewielki barek sowicie zaopatrzony w wszelakie napoje regenerujące. Z fotografii zamieszczonych na ścianach spoglądały na nas m.in. takie rockowe indywidua jak: David Gilmour, Jimi Page, Jimi Hendrix czy Angus Young (dzięki temu nad sala unosił się duch klasycznego rocka).

20 minut po godzinie 19 tej scenę spowiła gęsta mgła zza której wyłoniła się nam warszawska grupa Dianoya. Zespół zaistniał niedawno na rynku muzycznym swoim debiutanckim albumem „Obscurity Divine”. Dianoya preferuje dosyć ostrą a zarazem niezwykle mroczną, ze spora dozą psychodelii muzykę z częstymi wręcz doom metalowymi zwolnieniami. Słychać, że inspiracje członków zespołu, który tworzą: Filip Zieliński (voc, key), Jan Niedzielski (gitara), Maciek Papalski (gitara), Adam Pierzchała (bas), Łukasz Chmieliński (perkusja) są wielowątkowe. Zaskoczyć mogło, jak na debiutujący zespół muzyczny, świetne brzmienie. Na twarzach muzyków rysowała się autentyczna radość grania. Szczerze wierzę, że zespołowi wystarczy koniecznego w tej niestety niszowej muzyce samozaparcia i konsekwencji. Wtedy nie zawsze wypełnione po brzegi publiką sale ich debiutanckich koncertów będą się sukcesywnie zapełniać.

Chwila przerwy by na scenie pojawili się kolejni młodzi gniewni progmetalowej sceny – pochodzący z Lublina Acute Mind. Zespół tworzą obecnie: Marek Majewski (voc), Arkadiusz Piskorek (gitara), Dorota Turkiewicz (klawisze), Wojciech Rowicki(bas), Dariusz Hanaj (perkusja). Wspólna trasa z grupa Quidam promuje właśnie wydany ich debiutancki album. Muzyka Acute Mind podobnie jak Dianoyi osadzona jest w progmetalowej konwencji, w ich muzycznej wizji zdecydowanie mniej jest mroku a więcej energii kojarzącej się bez wątpienia z amerykańskim „Teatrem marzeń” lub chyba jeszcze bardziej z niemiecką grupą Vanden Plas (barwa głosu Marka Majewskiego zbliżona jest do wokalu Andy’ego Kuntza). Zespół dobrze czuje się zarówno w szybkich, pełnych instrumentalnego polotu partiach muzycznych ale również w subtelniejszych, klimatycznych dźwiękach. Swój koncertowy set zakończyli świetną kompozycją „Prophecy” będącą również ostatnią na ich debiutanckiej płycie. Trzeba przyznać że ich muzyka na żywo błyszczy jeszcze bardziej.

Nadeszła pora na danie główne – Quidam. Jeżeli chodzi o koncertowy repertuar mniej więcej wiadomo było czego można się spodziewać. Obecne koncerty promują naprawdę robiące ogromne wrażenie wydawnictwo DVD, tak wiec musiało zabrzmieć najwięcej „alone’owych” dźwięków. Zespół zresztą skrzętnie omija ostatnio sanktuaria zarówno podczas związanymi z trasą podróży jak i na scenie. Uchylili za to rąbka tajemnicy i zaprezentowali na żywo dwa utwory z przygotowywanej następczyni „Alone Together”. Kompozycje (jak określił ktoś w głębi sali) były zjawiskowe, już teraz mam na tą nowa płytę ogromny apetyt.
Jak widać Quidam ostatnio nie próżnuje: wydaje koncertowe DVD, pracuje nad nowym materiałem, koncertuje, czasami zajmuje się nawet łowiectwem. Jak wyjawił nam Bartek Kossowicz: wybrali się pewnego razu do Krakowa na łowy i wyłowili Tyldę Ciołkosz. Tylko nie wiem czy mam się cieszyć z tego powodu, że ją wyłowili. Brakuje mi bowiem pisanych pod nagłówkiem „Die Young” w znaczącej prasie muzycznej jej świetnych felietonów, ale cóż znaczą słowa, wygrała na tym muzyka i zespół Quidam. Trzeba przyznać, że skrzypce ogromnie ubogaciły brzmienie przearanżowanych na ten poczet utworów. Zarówno skrzypce Tyldy jak i flety Jacka Zasady tworzą razem niesamowity klimat.

Quidam przyzwyczaił nas już do tego, że z przyjemnością wplata do swych utworów fragmenty klasycznych rockowych kompozycji, tak było i tym razem. W utwór „One Day We Find” wprawnie wplecione zostały fragmenty crimsonowskiego „Red”. Kawałek ten nie mógłby zabrzmieć jeszcze lepiej nawet wtedy, gdyby zespół gościnnie zaprosił samego Davida Crossa. Wielkie brawa dla Tyldy Ciołkosz.
Klasycznych reminiscencji nie zabrakło również podczas bisów. Zabrzmiała bowiem kompozycja „They Are There To Remind Us” z obszernym fragmentem „Riders Of The Storm” Doorsów.
Na pochwałę zasługuje brzmienie instrumentów nie tylko Quidam ale również występujących przed nimi grup. Akustyka w bielskim klubie RudeBoy była idealna.

Ci którzy nosili się z zamiarem aby wybrać na ten koncert a nie przyszli niech żałują. Występu grupy w tak znakomitej koncertowej formie mogą długo nie zobaczyć, chyba że na otarcie łez kupią sobie wydawnictwo DVD – „Strong Together”, które zresztą gorąco polecam.


tekst: Marek Toma
zdjęcia: Piotr Michalski

Dodaj komentarz