Czy może być lepsza sceneria dla koncertu zespołu tak silnie związanego z
branżą filmową jak sala kinowa? W zimną, marcową środę, ulubieńcy
Roberto Rodrigueza i Quentina Tarantino zawitali do stolicy Górnego
Śląska w ramach tegorocznej trasy po Polsce.
Wyszli na scenę dwadzieścia minut po 20.00. Jako pierwszy pojawił się
słusznej postury perkusista Alfredo Ortiz z fryzurą przypominającą
bohatera kultowej komedii „Miś”, tuż po użyciu pewnego szamponu… Za
nim wkroczyła na estradę, dosłownie kipiąca sex appealem basistka
Caroline Rippy, po niej gitarzysta Steven Medina Hufsteter (prawda, że
brzmi dumnie?) i wreszcie na końcu aktor, wokalista i gitarzysta w
jednej osobie, czyli Tito Larriva – ubrany na czarno, w ciemnych
okularach, których jednak pozbył się już przy trzecim kawałku.
Na dobry początek odpalili „In My Car” z ostatniej studyjnej płyty
„Back Into The Darkness”. Następny w kolejce czekał już „Effortless” z
poprzedniego krążka „Andalucia”. Przy tych albumach pozostaliśmy jeszcze
przez parę minut: „End of Everything”, świetny „Torn To Pieces” oraz
„Machete” – kawałek promujący zarazem nowy film Rodrigueza pod tym samym
tytułem, w którym Tito zagrał jedną z ról.
Specyficzne połączenie rocka, bluesa i meksykańskich klimatów, jakie
proponuje Tito&Tarantula bardzo dobrze sprawdzało się w bezpośrednim
kontakcie z publicznością. Co prawda sceniczny luz lidera czasem
odbijał się na jakości grania (w jednym z kawałków Tito „wysypał się”,
gdy za wcześnie zaczął śpiewać zwrotkę), ale fanom kapeli bynajmniej to
nie przeszkadzało.
Im dalej w las, tym bardziej ten koncert nabierał rumieńców. Kapitalny
„Monsters” z „Back To The Darkness”, potem wbijający w ziemię, punkowy
kawałek „Clumsy Beautiful World” (z ironicznym tekstem „I love you” w
refrenie), a zaraz po nim „After Dark”, z kultowego filmu „Od zmierzchu
do świtu”. Podczas tego kawałka Tito zaczął wciągać na scenę panie z
widowni (gustował w blondynkach). Sytuacja chyba jednak wymknęła mu się
spod kontroli, bo ludzie zaczęli spontanicznie wskakiwać na estradę i po
chwili z zespołem bawiło się tam dobre trzydzieści osób. Jakim cudem
muzycy potrafili w tych warunkach kontynuować grę – pojęcia nie mam…
Dotrwali jednak dzielnie do końca „After Dark”, a potem fani grzecznie
wrócili na swoje miejsca. Tymczasem kwartet wyciągnął kolejnego asa z
rękawa – „Strange Face Of Love”. Potem sięgnęli po „This House”, a na
zakończenie podstawowego setu zapodali „Angry Cockroaches” z
obowiązkowym cytatem z „La Cucharacha”.
Muzycy dość długo kazali na siebie czekać z wyjściem na bisy. Najpierw
wrócili w trójkę. „Musicie krzyczeć głośniej. Inaczej Tito nie wyjdzie. A
w międzyczasie macie ciasteczko” – tekstem jakby wyjętym prosto z filmu
Tarantino błysnął perkusista kapeli. W końcu entuzjastycznie witany
senior Larriva pojawił się na scenie „Rialta”. Usłyszeliśmy jeszcze trzy
kawałki, w tym ich wersję „La Bamby”, zagraną z takim kopem, że muzykom
ludowych kapel meksykańskich z wrażenia pewnie pospadałaby sombrera…
Po tym utworze z głośników poleciał monolog z filmu „Od zmierzchu do
świtu”, poświęcony pewnej części kobiecego ciała i to był już naprawdę
koniec koncertu. Koncertu, w którym do pełni szczęścia brakowało chyba
tylko Salmy Hayek tańczącej na scenie i tequili…
Robert Dłucik