2010.03.10 – Tito & Tarantula – Katowice

2010.03.10 - Tito & Tarantula - Katowice

Czy może być lepsza sceneria dla koncertu zespołu tak silnie związanego z branżą filmową jak sala kinowa? W zimną, marcową środę, ulubieńcy Roberto Rodrigueza i Quentina Tarantino zawitali do stolicy Górnego Śląska w ramach tegorocznej trasy po Polsce.

Wyszli na scenę dwadzieścia minut po 20.00. Jako pierwszy pojawił się słusznej postury perkusista Alfredo Ortiz z fryzurą przypominającą bohatera kultowej komedii „Miś”, tuż po użyciu pewnego szamponu… Za nim wkroczyła na estradę, dosłownie kipiąca sex appealem basistka Caroline Rippy, po niej gitarzysta Steven Medina Hufsteter (prawda, że brzmi dumnie?) i wreszcie na końcu aktor, wokalista i gitarzysta w jednej osobie, czyli Tito Larriva – ubrany na czarno, w ciemnych okularach, których jednak pozbył się już przy trzecim kawałku.

Na dobry początek odpalili „In My Car” z ostatniej studyjnej płyty „Back Into The Darkness”. Następny w kolejce czekał już „Effortless” z poprzedniego krążka „Andalucia”. Przy tych albumach pozostaliśmy jeszcze przez parę minut: „End of Everything”, świetny „Torn To Pieces” oraz „Machete” – kawałek promujący zarazem nowy film Rodrigueza pod tym samym tytułem, w którym Tito zagrał jedną z ról.

Specyficzne połączenie rocka, bluesa i meksykańskich klimatów, jakie proponuje Tito&Tarantula bardzo dobrze sprawdzało się w bezpośrednim kontakcie z publicznością. Co prawda sceniczny luz lidera czasem odbijał się na jakości grania (w jednym z kawałków Tito „wysypał się”, gdy za wcześnie zaczął śpiewać zwrotkę), ale fanom kapeli bynajmniej to nie przeszkadzało.

Im dalej w las, tym bardziej ten koncert nabierał rumieńców. Kapitalny „Monsters” z „Back To The Darkness”, potem wbijający w ziemię, punkowy kawałek „Clumsy Beautiful World” (z ironicznym tekstem „I love you” w refrenie), a zaraz po nim „After Dark”, z kultowego filmu „Od zmierzchu do świtu”. Podczas tego kawałka Tito zaczął wciągać na scenę panie z widowni (gustował w blondynkach). Sytuacja chyba jednak wymknęła mu się spod kontroli, bo ludzie zaczęli spontanicznie wskakiwać na estradę i po chwili z zespołem bawiło się tam dobre trzydzieści osób. Jakim cudem muzycy potrafili w tych warunkach kontynuować grę – pojęcia nie mam… Dotrwali jednak dzielnie do końca „After Dark”, a potem fani grzecznie wrócili na swoje miejsca. Tymczasem kwartet wyciągnął kolejnego asa z rękawa – „Strange Face Of Love”. Potem sięgnęli po „This House”, a na zakończenie podstawowego setu zapodali „Angry Cockroaches” z obowiązkowym cytatem z „La Cucharacha”.

Muzycy dość długo kazali na siebie czekać z wyjściem na bisy. Najpierw wrócili w trójkę. „Musicie krzyczeć głośniej. Inaczej Tito nie wyjdzie. A w międzyczasie macie ciasteczko” – tekstem jakby wyjętym prosto z filmu Tarantino błysnął perkusista kapeli. W końcu entuzjastycznie witany senior Larriva pojawił się na scenie „Rialta”. Usłyszeliśmy jeszcze trzy kawałki, w tym ich wersję „La Bamby”, zagraną z takim kopem, że muzykom ludowych kapel meksykańskich z wrażenia pewnie pospadałaby sombrera… Po tym utworze z głośników poleciał monolog z filmu „Od zmierzchu do świtu”, poświęcony pewnej części kobiecego ciała i to był już naprawdę koniec koncertu. Koncertu, w którym do pełni szczęścia brakowało chyba tylko Salmy Hayek tańczącej na scenie i tequili…

Robert Dłucik

Dodaj komentarz