Jest takie popularne amerykańskie powiedzenie „Sky is the limit”. Pasuje ono znakomicie do dyrektora „Andaluzji” Piotra Zalewskiego – pasjonata klasycznego rocka i bluesa. Kto by przypuszczał, że na scenie „Andaluzji” w Brzozowicach-Kamieniu (dzielnica Piekar Śląskich) zagości kiedyś Ten Years After – żywa legenda Woodstock i złotego okresu brytyjskiego rocka przełomu lat 60 i 70 minionego stulecia?
Marzenia stały się ciałem w środowy wieczór lutego. Basista Leo Lyons, klawiszowiec Chick Churchill, perkusista Ric Lee, czyli ¾ oryginalnego składu grupy oraz młody gitarzysta i wokalista Joe Gooch, który z powodzeniem zastąpił słynnego Alvina Lee dali prawie dwugodzinny koncert na scenie piekarskiego Ośrodka. I to jaki koncert!
Fakt, że to już „starsi panowie”, „szron na głowie” i „nie to zdrowie”, ale w sercach ciągle rozbrzmiewa im blues i rock. Energii oraz radości z grania mógłby im pozazdrościć niejeden zespół złożony z dwudziestolatków.
Setlista tego koncertu w dużej mierze pokrywała się z zawartością dwupłytowego albumu „Roadworks” sprzed pięciu lat. Rozpoczęli od pochodzącego ze słynnej płyty „Cricklewood Green” klasyka „Working On The Road” z zabójczo chwytliwym refrenem, a zaraz potem poleciał żywiołowy, oparty na klasycznym Hookerowskim rytmie utwór „King of The Blues” z wydanego w 2004 roku albumu „Now” (pierwszego studyjnego krążka z Goochem). I tak wyciągali – jedna po drugiej – te swoje „perełki” z zamierzchłej i współczesnej dyskografii. Pięknie zabrzmiał przyprawiony psychodelią „50 000 Miles Beneath My Brain”. Słuchając mocnej wersji „I’m Coming On” trudno było uwierzyć, że liczy on sobie równo 40 lat… (tych dwóch kawałków akurat na wspomnianym „Roadworks” nie ma). Oczywiście musieli zagrać „Good Morning Little School Girl”, „Love Like A Man” (ten kapitalny riff wciąż wywołuje ciary) oraz „I’d Love To Change The World”, w którym Gooch chwycił za gitarę akustyczną.
Każdy z członków kwartetu miał również swoje solowe „pięć minut”. To najbardziej widowiskowe należało rzecz jasna do perkusisty Rika Lee…
Z każdą minutą koncertu rosła temperatura na widowni oraz na scenie. Muzycy grali jak natchnieni, jakby nagle ubyło im ze czterdzieści lat… Końcówka występu to już prawdziwa petarda. Świetny, rozimprowizowany „I Can’t Keep From Crying Sometimes” z wplecionymi cytatami z „Sunshine of Your Love” Cream oraz „Smoke On The Water” Deep Purple, a na wielki finał nieśmiertelne „I’m Going Home” z wiązanką rockandrollowych hitów w środku.
Koniec? Niemożliwe…„Ten Years After”, „Ten Years After” – chóralnie skandowała publiczność i doczekała się jeszcze dwóch bisów.
A kilka minut po występie była okazja by na stoisku z merchandisem zamienić kilka słów z muzykami, zdobyć autografy oraz zrobić sobie wspólne fotki. To też jest atut koncertów „Andaluzji” i w ogóle koncertów w tego typu miejscach. Nie ma tej sztucznej bariery między artystami a widownią jak przy stadionowych widowiskach, gdzie przyjazdowi gwiazd towarzyszy oprawa godna wizyt przywódców światowych mocarstw, a podczas koncertu można je podziwiać przez lornetkę lub na telebimach.. A to przecież tylko rock and roll. But I like it, like it…
Robert Dłucik
zdjęcia: Marek Toma