Polscy fani Pink Floyd mają ostatnio powody do radości. Jesienią
koncertował w naszym kraju niemiecki zespół RPWL, który przygotował
specjalny set, będący wiernym odwzorowaniem tournee Floydów z 1977 roku
po wydaniu płyty „Animals”. A pod koniec stycznia po raz trzeci zawitał
do Polski The Australian Pink Floyd Show – jedyny cover band oficjalnie
autoryzowany przez muzyków oryginalnego Pink Floyd i mający prawo do
posługiwania się ich nazwą. Tym razem Australijczycy dali u nas aż
cztery koncerty. Cóż, czas płynie nieubłaganie, Pink Floyd są już
częścią rockowej historii, na polu boju pozostały więc lepsze lub gorsze
cover bandy…
Byłem na poprzednim koncercie TAFSP w „Spodku” i muszę przyznać, że
wyszedłem wtedy z mieszanymi uczuciami. Owszem, widowisko mogło robić
wrażenie, ale co z tego skoro kulał dźwięk (a ten element na koncertach
oryginału zawsze był perfekcyjny), a i partie wokalne pozostawiały co
nieco do życzenia.
Tym razem było o niebo lepiej. Przede wszystkim wreszcie wszystko
brzmiało jak należy. Podczas obecnej trasy, Australijczycy zrezygnowali
co prawda z różnych nadmuchiwanych gadżetów, postarali się za to o
lepsze światła. Dużego dobrego wniósł również do grupy wokalista Ian
Cattel, udanie naśladujący zarówno specyficzną manierę wokalną Watersa,
jak i Gilmoura. Duże brawa należą mu się zwłaszcza za wykonanie
przepięknego utworu „The Gunner’s Dream”, którego nota bene Pink Floyd
nigdy na żywo nie prezentował.
Punktualnie o 20.00 w wypełnionej niemal do ostatniego miejsca
katowickiej hali zgasły światła. Na okrągłym ekranie zawieszonym z tyłu
sceny pojawił się różowy kangurek. Sympatyczne zwierzątko podeszło do
półki z płytami, wyjęło z niej album z doskonale znaną czarną okładką.
Tylko że zamiast piramidy był na niej kontur Australii… Z głośników
dobiegło charakterystyczne bicie serca, a zaraz potem muzycy
zaintonowali utwór „Breathe” otwierający „Dark Side Of The Moon”. Po
ciemnej stronie księżyca pozostaliśmy jeszcze przez kilkanaście minut.
„On The Run”, „Time” (z wstępem, który zawsze wywołuje ciarki na
plecach) i „The Great Gig In The Sky”, w którym pole do popisu miała
nasza rodaczka Ola Bieńkowska, kapitalnie odnajdująca się w słynnej
wokalizie Clare Torry.
Później na ekranie znów pojawił się kangur. Tym razem położył na
adapterze płytę „Wish You Were Here”. Pierwsze dźwięki klawiszy Jamesa
Sawforda wzbudziły aplauz na widowni – „Shine On You Crazy Diamond”. Po
nim „Welcome To The Machine”, wzbogacony komputerowymi animacjami i znów
przeskok w czasie (rzecz jasna z australijskim zwierzątkiem w tle), tym
razem do albumu „Animals”, z którego zaprezentowali dwie kompozycje –
„Pigs” oraz „Sheep”. Po „Owieczkach” gitarzysta i wokalista Damian
Darlington przywitał się z publicznością i po standardowych
uprzejmościach… zapowiedział dwudziestominutową przerwę. Nawet w tym
elemencie musiało się zgadzać z oryginałem;)
W drugiej części muzycy nie trzymali się już sztywno chronologii. Poza
dwoma wyjątkami, o których za chwilę, repertuarowo przypominała ona
koncerty PF w ramach trasy promującej ostatnią studyjną płytę „The
Division Bell”. Na dobry początek przypomnieli stareńki „Astronomy
Domine” z debiutu, by zaraz potem gładko przejść do przebojowego
„Learning To Fly” z lat osiemdziesiątych oraz „High Hopes” –
najsłynniejszego utworu Floydów z kolejnej dekady. Wrócili też jeszcze
raz na „Dark Side Of The Moon”. Ich wersja „Us and Them” była jednym z
najpiękniejszych, najbardziej wzruszających fragmentów sobotniego
koncertu.
A wspomniane wyjątki to „The Gunner’s Dream” oraz świetne opracowanie
„Careful With That Axe Eugene”. Wrzask Cattela mógł robić wrażenie…
Nie mogło oczywiście zabraknąć najbardziej rozpoznawalnych kompozycji
Pink Floyd, znanych nawet tym, którzy pobieżnie śledzą dokonania słynnej
grupy – „Another Brick In The Wall” i „Wish You Were Here” (w którym na
ekranie pojawiły się archiwalne zdjęcia i filmy z muzykami Pink Floyd).
O dziwo nie zagrali natomiast innego pewniaka – „Money”.
Podstawowy set zakończyło „Comfortably Numb” z Cattelem paradującym po
scenie w białym lekarskim kitlu i wyborną solówką gitarową Stevena Maca.
W tym utworze chyba najbardziej zbliżyli się do oryginału. Można było
ulec złudzenie, że przenieśliśmy się w czasie i to Waters, Gilmour,
Wright i Mason naprawdę dla nas grają…
Publiczność podziękowała Australijczykom owacją na stojąco. Było też
jasne, że bez bisu się nie obejdzie. „Czy wsród publiczności są dzisiaj
jacyś paranoicy?” – zapytał Cattel, tym razem ubrany w skórzany płaszczu
i ciemne okulary, niczym główny bohater filmu „The Wall”. Ta zapowiedź
zwiastowała oczywiście „Run Like Hell”. Chóralne skandowanie „run, run,
run” i pięści uniesione do góry. Feeria świateł, zespół grający na
najwyższych obrotach – kapitalny finał koncertu.
„Do zobaczenia za rok” – rzuciła na pożegnanie Ola Bieńkowska. Ciekawe
co wymyślą podczas kolejnej trasy. Może by tak sięgnąć po suitę „Atom
Heart Mother” z orkiestrą i chórem?
Robert Dłucik