2010.01.30 – The Australian Pink Floyd Show – Katowice

Polscy fani Pink Floyd mają ostatnio powody do radości. Jesienią koncertował w naszym kraju niemiecki zespół RPWL, który przygotował specjalny set, będący wiernym odwzorowaniem tournee Floydów z 1977 roku po wydaniu płyty „Animals”. A pod koniec stycznia po raz trzeci zawitał do Polski The Australian Pink Floyd Show – jedyny cover band oficjalnie autoryzowany przez muzyków oryginalnego Pink Floyd i mający prawo do posługiwania się ich nazwą. Tym razem Australijczycy dali u nas aż cztery koncerty. Cóż, czas płynie nieubłaganie, Pink Floyd są już częścią rockowej historii, na polu boju pozostały więc lepsze lub gorsze cover bandy…

Byłem na poprzednim koncercie TAFSP w „Spodku” i muszę przyznać, że wyszedłem wtedy z mieszanymi uczuciami. Owszem, widowisko mogło robić wrażenie, ale co z tego skoro kulał dźwięk (a ten element na koncertach oryginału zawsze był perfekcyjny), a i partie wokalne pozostawiały co nieco do życzenia.

Tym razem było o niebo lepiej. Przede wszystkim wreszcie wszystko brzmiało jak należy. Podczas obecnej trasy, Australijczycy zrezygnowali co prawda z różnych nadmuchiwanych gadżetów, postarali się za to o lepsze światła. Dużego dobrego wniósł również do grupy wokalista Ian Cattel, udanie naśladujący zarówno specyficzną manierę wokalną Watersa, jak i Gilmoura. Duże brawa należą mu się zwłaszcza za wykonanie przepięknego utworu „The Gunner’s Dream”, którego nota bene Pink Floyd nigdy na żywo nie prezentował.

Punktualnie o 20.00 w wypełnionej niemal do ostatniego miejsca katowickiej hali zgasły światła. Na okrągłym ekranie zawieszonym z tyłu sceny pojawił się różowy kangurek. Sympatyczne zwierzątko podeszło do półki z płytami, wyjęło z niej album z doskonale znaną czarną okładką. Tylko że zamiast piramidy był na niej kontur Australii… Z głośników dobiegło charakterystyczne bicie serca, a zaraz potem muzycy zaintonowali utwór „Breathe” otwierający „Dark Side Of The Moon”. Po ciemnej stronie księżyca pozostaliśmy jeszcze przez kilkanaście minut. „On The Run”, „Time” (z wstępem, który zawsze wywołuje ciarki na plecach) i „The Great Gig In The Sky”, w którym pole do popisu miała nasza rodaczka Ola Bieńkowska, kapitalnie odnajdująca się w słynnej wokalizie Clare Torry.
Później na ekranie znów pojawił się kangur. Tym razem położył na adapterze płytę „Wish You Were Here”. Pierwsze dźwięki klawiszy Jamesa Sawforda wzbudziły aplauz na widowni – „Shine On You Crazy Diamond”. Po nim „Welcome To The Machine”, wzbogacony komputerowymi animacjami i znów przeskok w czasie (rzecz jasna z australijskim zwierzątkiem w tle), tym razem do albumu „Animals”, z którego zaprezentowali dwie kompozycje – „Pigs” oraz „Sheep”. Po „Owieczkach” gitarzysta i wokalista Damian Darlington przywitał się z publicznością i po standardowych uprzejmościach… zapowiedział dwudziestominutową przerwę. Nawet w tym elemencie musiało się zgadzać z oryginałem;)

W drugiej części muzycy nie trzymali się już sztywno chronologii. Poza dwoma wyjątkami, o których za chwilę, repertuarowo przypominała ona koncerty PF w ramach trasy promującej ostatnią studyjną płytę „The Division Bell”. Na dobry początek przypomnieli stareńki „Astronomy Domine” z debiutu, by zaraz potem gładko przejść do przebojowego „Learning To Fly” z lat osiemdziesiątych oraz „High Hopes” – najsłynniejszego utworu Floydów z kolejnej dekady. Wrócili też jeszcze raz na „Dark Side Of The Moon”. Ich wersja „Us and Them” była jednym z najpiękniejszych, najbardziej wzruszających fragmentów sobotniego koncertu.
A wspomniane wyjątki to „The Gunner’s Dream” oraz świetne opracowanie „Careful With That Axe Eugene”. Wrzask Cattela mógł robić wrażenie…

Nie mogło oczywiście zabraknąć najbardziej rozpoznawalnych kompozycji Pink Floyd, znanych nawet tym, którzy pobieżnie śledzą dokonania słynnej grupy – „Another Brick In The Wall” i „Wish You Were Here” (w którym na ekranie pojawiły się archiwalne zdjęcia i filmy z muzykami Pink Floyd). O dziwo nie zagrali natomiast innego pewniaka – „Money”.

Podstawowy set zakończyło „Comfortably Numb” z Cattelem paradującym po scenie w białym lekarskim kitlu i wyborną solówką gitarową Stevena Maca. W tym utworze chyba najbardziej zbliżyli się do oryginału. Można było ulec złudzenie, że przenieśliśmy się w czasie i to Waters, Gilmour, Wright i Mason naprawdę dla nas grają…

Publiczność podziękowała Australijczykom owacją na stojąco. Było też jasne, że bez bisu się nie obejdzie. „Czy wsród publiczności są dzisiaj jacyś paranoicy?” – zapytał Cattel, tym razem ubrany w skórzany płaszczu i ciemne okulary, niczym główny bohater filmu „The Wall”. Ta zapowiedź zwiastowała oczywiście „Run Like Hell”. Chóralne skandowanie „run, run, run” i pięści uniesione do góry. Feeria świateł, zespół grający na najwyższych obrotach – kapitalny finał koncertu.

„Do zobaczenia za rok” – rzuciła na pożegnanie Ola Bieńkowska. Ciekawe co wymyślą podczas kolejnej trasy. Może by tak sięgnąć po suitę „Atom Heart Mother” z orkiestrą i chórem?

Robert Dłucik

Dodaj komentarz