„Ostatni koncert przed wejściem do studia” – tak reklamowano styczniowy
koncert Myslovitz. Nic więc dziwnego, że Mega Club szczelnie wypełnił
się fanami zespołu, których nie odstraszyły nawet syberyjskie mrozy za
oknem. Myślę jednak, że grupa z Mysłowic ma już taki status na polskiej
scenie rockowej, iż nawet bez chwytów marketingowych frekwencja w
katowickim klubie byłaby taka sama.
Zanim na scenie zainstalowali się Artur Rojek i spółka, trzeba było
przebrnąć przez support. O ile w przypadku niedawnego koncertu Hey w tym
samym miejscu, „rozgrzewacza” w postaci Hatifnats słuchałem z dużym
zainteresowaniem, o tyle w przypadku kapeli o intrygującej nazwie Kumka
Olik moja cierpliwość została wystawiona na poważną próbę. Nie wiem
jakim cudem ten zespół zdobył kontrakt płytowy w poważnej firmie. „Na
żywo” to po prostu porażka: kawałki proste jak konstrukcja cepa,
irytująca maniera wokalisty, poziom wykonawczy, z którym mieliby problem
przebrnąć przez eliminacje lokalnego konkursu dla kapel garażowych…
Przysłowiowym gwoździem do trumny była ich wersja „Telefonów” Republiki.
Panowie: jeśli już musicie grać, to męczcie wyłącznie swoje kawałki, a
zostawcie w spokoju klasykę polskiego rocka… Uczciwie muszę jednak
przyznać, że spora część publiczności przyjęła występ Kumka Olik bardzo
ciepło. Cóż, na sali było sporo gimnazjalistów…
Myslovitz rozpoczął swój set kilka minut po 20.30. Na „pierwszy ogień”
poszedł „Moving Revolution”, którego psychodeliczny klimat podkreślały
jeszcze fioletowe światła. Zresztą pod względem oprawy świetlnej cały
koncert był naprawdę rewelacyjny. Po prostu ekstraklasa… Potem – po
raz pierwszy tego wieczoru – muzycy sięgnęli do płyty „Miłość w czasach
popkultury” („Alexander”). Odwiedzali zresztą ten album bardzo często,
zwłaszcza w końcówce i nic dziwnego, bo przecież to ich najlepsza, a na
pewno najpopularniejsza płyta w całej dyskografii.
Generalnie setlista niedzielnego koncertu prezentowała się bardzo
interesująco. Muzycy wyszli z założenia, że na taki klubowy występ
przyjdą prawdziwi koneserzy ich muzyki i obok „jazdy obowiązkowej”
zaproponowali również mniej oczywiste rzeczy, takie jak „Bar mleczny
Korowa”, albo „Siódmy koktajl”. Pięknie zabrzmiały też „W deszczu
maleńkich żółtych kwiatów” oraz „Życie to surfing”.
Końcówka koncertu to już prawdziwy zestaw „greatest hits”. Zaczęło się
od „My”, a później kolejno: „Sprzedawcy marzeń”, „Mieć czy być”,
„Chłopcy” i „Długość dźwięku samotności”, w którym mieliśmy małe karaoke
z Myslovitz (Artur Rojek nie zaśpiewał w tym utworze ani jednej linijki
tekstu, wyręczyła go publiczność).
Świetnie wypadł też „Ściąć wysokie drzewa”, jeden z najlepszych
fragmentów płyty „Happiness is Easy”, wrażenie potęgowało jeszcze
rytmiczne klaskanie fanów. Podstawowy set zwieńczył mocny kawałek „Znów
wszystko poszło nie tak”.
Chóralne skandowanie nazwy grupy zwiastowało rychłe bisy i faktycznie:
kwintet wkrótce powrócił by zagrać jeszcze „Peggy Brown” (w mocno
zmienionej wersji w porównaniu z płytową), „Kraków” i „Dla Ciebie”.
Temperatura w klubie bliska była wówczas bliska tej, która zwykle panuje
w saunie. A potem… Potem zrobiło się po prostu magicznie za sprawą
„Chciałbym umrzeć z miłości”. To jedna z najpiękniejszych ballad
miłosnych, nie tylko zresztą spośród tych, które napisano w kraju nad
Wisłą…
Ciekawe co teraz wymyślą w studiu. Czekam z niecierpliwością na owoce ich pracy…
Robert Dłucik