Kultowy niemiecki band po czterech latach przerwy znów zawitał do
katowickiej hali. Bilety na ten koncert rozeszły się jeszcze w wakacje.
Myślę, że muzycy mogliby spokojnie dołożyć jeszcze dwa występy w tym
samym miejscu, a o frekwencję nie musieliby się martwić.
Przed daniem głównym trzeba było przełknąć przystawkę w postaci
norweskiej kapeli Combichrist. Panowie wyglądali niczym kuzyni Marylin
Mansona, na scenie prezentowali się równie zwariowanie jak
kontrowersyjny Amerykanin. Z tym że muzycznie to jednak inna bajka.
Koncertowy skład Combichrist tworzą klawiszowiec, wokalista oraz dwóch
perkusistów. Ten usadowiony po lewej stronie sceny przez cały występ
zwracał na siebie uwagę widowiskową grą oraz dość niekonwencjonalnym
zachowaniem. Sądząc po liczbie rozrzucanych tu i ówdzie pałeczek, facet
musi wozić ich ze sobą pełny bagażnik.
Mocne, bliskie techno kawałki Norwegów były podobne do siebie niczym
dwie krople wody. Owszem, robiły wrażenie, potęgowane jeszcze efektami
świetlnymi, ale gdyby zamiast 30 minut grali godzinę pewnie byłoby to
trudne do przebrnięcia. Koncert Combichrist zakończył się demolką
instrumentów niczym za starych dobrych czasów The Who.
Punktualnie o 21.00 światła zgasły w „Spodku” po raz drugi. Nagle w
kompletnych ciemnościach, po dwóch stronach zaczęły pojawiać się wyłomy
w scenografii zasłaniającej scenę. Dwójka gitarzystów torowała sobie
drogę.. kilofami. Wokalista Till Lindemann wkroczył na estradę jeszcze
bardziej efektownie: wyciął sobie drzwi za pomocą elektrycznej piły
niczym kasiarz rozpruwający bankowy sejf. Prawdziwe „wejście smoka”. Za
chwilę z głośników popłynęły pierwsze dźwięki „Rammlied”, który otwiera
także najnowszą płytę Niemców. Dwa kolejne utwory to także nowości –
ciężki, walcowaty „Buckstabu” oraz pędzący z prędkością bolidu Formuły 1
„Waidmanns Heil”.
Pierwszą wycieczką w przeszłość zafundowali przy „Keine Lust” z „Reise,
Reise”. Później cofnęli się aż do pierwszej płyty – „Weisses Fleisch”, z
krótkim solem perkusji w środku. I kolejna koncertowa petarda – „Feuer
Frei”, oczywiście z pirotechnicznymi popisami.
A za chwilę kompletna zmiana nastroju – „Fruhling in Paris”, urocza
ballada z nowej płyty. „Liebe ist fur alle da” reprezentowało na
koncercie aż 9 kompozycji. Pominęli tylko dwie – „Mehr” i „Roter Sand”.
Pozostając jeszcze przy liczbach: z „Mutter” zagrali cztery kawałki, z
„Sehnsucht” – dwa oraz z „Reise, Reise”, „Rosenrot” i „Herzeleid” – po
jednym.
Doskonale przyjęty, chóralnie odśpiewany przez publiczność „Du Hast”
zdawał się zwiastować rychły koniec koncertu. I rzeczywiście, po
singlowym „Pussy” (w którym Flake biegał po scenie z klawiszami a la
wczesny Modern Talking, co jeszcze bardziej podkreślało żartobliwy
charakter tego utworu) i morzu confetti, które spadło na widzów, ze
sceny padły złowieszcze słowa: „Katowice, dziekuje bardzo”, „Danke
schoen”. Podstawowy set trwał godzinę i dziesięć minut.
Na pierwszy bis wybrali „Sonne”, potem znów nowość – świetny, marszowy
„Haifisch” i powrót do płyty „Mutter” – „Ich Will”. Publiczność oszalała
ze szczęścia. „Spodek” drżał od rytmicznego klaskania oraz skandowania
„Rammstein” z dziewięciu tysięcy gardeł. Aż ciarki przechodziły po
plecach. Wrócili jeszcze raz – tym razem z „Engel”, po którym znów
pożegnali się z fanami. To był już definitywnie ostatni utwór piątkowego
wieczoru.
Rammstein to oczywiście nie tylko świetna muzyka, ale również
perfekcyjnie przygotowane, dopracowane z iście niemiecką precyzją
widowisko. Rewelacyjna oprawa świetlna, poza tym oczywiście dużo ognia,
wybuchów, dymów i snopów iskier. Duże wrażenie robiła oprawa kompozycji
„Wiener Blut”, z tekstem poświęconym austriackiemu psychopacie Josefowi
Fritzlowi. Till zaśpiewał początek siedząc przy stoliku z lampką i
staroświeckim gramofonem. Następnie spod dachu hali zjechało kilkanaście
lalek przyczepionych na linach. Lalki „strzelały” w widzów zielonymi
wiązkami lasera, a w końcówce utworu eksplodowały jedna za drugą.
Świetny koncert, powtórka 12 marca przyszłego roku tym razem w łódzkiej
Arenie. Z popytem na bilety pewnie znów nie będzie problemów…
Robert Dłucik