22.11 09 w katowickim Mega Clubie. wystąpił amerykański gitarzysta, kompozytor autor tekstów i wokalista Richie Kotzen. Muzyk ma za sobą bogatą przeszłość, zanim rozpoczął solową karierę współpracował z takimi zespołami jak: Poison, Mr.Big.
Muzyka prezentowana przez artystę ma bardzo szeroki zakres bazuje oczywiście na starym solidnym hard rocku ale nie tylko. Można w niej usłyszeć elementy jazzu bluesa funku, soul a nawet popu. Jesienią na rynku ukazał się nowy album Kotzena zatytułowany „Peace Sign”. Płyta ta zawiera m.in. utwór pt „,. „Paying Dues” promowany przez klimatyczny teledysk.
Przed koncertem Richiego na scenie wystąpił Robert Pieculewicz polski wirtuoz gitary który zaczynał od występów ulicznych. Stałym miejscem w którym przez wiele lat można go było zobaczyć i usłyszeć był rynek krakowski a w sezonie letnim starówka Gdańska i molo w Sopocie. Artysta zanim trafił na scenę przez wiele lat borykał się z trudnościami które wynikały z małej popularności muzyki którą prezentował i miejsca jakim był krakowski rynek. Moim skromnym zdaniem było ono zupełnie nieodpowiednie dla tego typu koncertów. Przechodnie zatrzymywali się często i spoglądali ze zdziwieniem ale większość trzymała w ręku pamiątki i nie była przygotowana na taką dawkę ulicznej wirtuozerii turyści spodziewali się raczej Lajkonika a nie fruwającego po całym gryfie gitarzysty. Bywało tak że bardziej był popularny we Francji niż w Polsce. Jego muzyka została wyróżniona na ogólnoeuropejskim konkursie gitarzystów w listopadzie 2000 roku w Lozannie. w 2006 roku podpisał kontrakt płytowy z francuską firmą fonograficzną Cristal Planet, która wydała jego album „Blue Metal” pod pseudonimem artystycznym – Steve Allen. Może gdyby dziewczyną Roberta była Doda to więcej by się o nim mówiło niż do tej pory, a jego płyty leżały by na półce obok Steve’a Vaia a nie były wciskane na ulicy przypadkowym przechodniom. Przypomnę tylko, że Robert gra muzykę instrumentalną na jego koncie jest 6 albumów autorskich.
Kompozycje które przygotował na ten niedzielny wieczór były bardzo dynamiczne żeby nie powiedzieć heavy. Robert chciał rozgrzać publiczność więc jak sam stwierdził ballad nie przewiduje w tym występie. Obok klasycznych rythm-bluesowych fragmentów dominowały brzmienia o zabarwieniu orientalnym i takich było nawet sporo. Artysta stwierdził że są najlepsze na taki zimny jesienny wieczór i mogą nas przenieść choć na chwile do ciepłych krajów. Kunszt jaki zaprezentował w niczym nie odbiegał od światowej klasy wirtuozów choćby takich jak sam mistrz gitary Joe Satriani. Bogactwo dźwięków wydobywanych z gitary atakowało moje uszy z szybkością światła. Bardzo szybkie zwroty akcji i zmiany tempa nie pozwoliły nikomu się nudzić. Po raz pierwszy ale nie ostatni moje oczy zaczęły się szklić ze wzruszenia. Ta pełna ekspresji muzyka to prawdziwa uczta dla koneserów i fanów gitary. W tym krótkim bo niespełna trzydziesto minutowym występie znalazło się nawet całkiem dobre solo na perkusji. Na zakończenie, Robert przedstawił zespół i stwierdził że są plany występów z wokalistą w składzie. Zachodząc ze sceny zapowiedział główne danie wieczoru czyli Richiego Kotzena, dodał że miał okazję widzieć go na próbie no i szczęka mu opadła. Po takiej rekomendacji temperatura wzrosło o kilka kresek a pod sceną gromadziło się coraz więcej ludzi.
Około 20:30 na scenie pojawili się trzej muzycy którzy rozpoczęli bardzo gwałtownym akcentem. Od samego początku zauważyłem że mam przyjemność uczestniczyć w występie muzyka światowego formatu., artysty o nieprzeciętnej charyzmie i bardzo silnej oryginalnej osobowości. styl i sposób wyrażania emocji jakże odmienny od Roberta powalał na kolana. Ludzie zgromadzeni pod sceną patrzyli na niego jak na objawienie. Sporo ludzi miało otwarte z wrażania usta. U innych natomiast malowała się fascynacja i uwielbienie w oczach. odnosiło się wrażenie że nikt nie chce przegapić żadnej sekundy z tego koncertu a wszystkie receptory są nastawione na maksymalne pochłanianie każdego wydobywanego dźwięku. Muzyk był ubrany w czarną hipisowską koszulę spodnie w stylu lat 60-tych tzw. dzwony. na jego szyi wisiał dziwny naszyjnik z frędzelkami coś na kształt talizmanu czy amuletu rodem z indiańskiej wioski. Artysta zmienił trochę wygląd zapuścił długie włosy i brodę. W czasie dwugodzinnego show zaprezentował obok utworów z nowego albumu „Peace Sign” cały przekrój swoich kompozytorskich dokonań oraz znane i lubiane covery. W jego muzyce słychać wyrażanie wpływy Jimmiego Hendrixa ale i oryginalny własny styl. Kapitalne solówki grane z zawrotną prędkością rozbudziły we wszystkich niesamowite emocje które unosiły się nad całym Mega Clubem. Patrząc na Richiego odnosiłem nieodparte wrażenie że on gra każdym atomem swojego ciała. Jego muzykę cechuje też bardzo dobra barwa głosu trochę przypominająca mi Michaela Boltona
Nagle niespodziewanie za zestawem perkusyjnym zasiadł czarnoskóry perkman który swoją grą jeszcze bardziej zdynamizował ten wyjątkowy koncert. Na koniec bisy wśród których nie mogło zabraknąć. „Paying Dues” publiczność szalała Richie przywdział na swoją zlaną potem głowę czarny turban i grał w nim już do końca. Tak powinny wyglądać dobre koncerty mało gadania i maximum fantastycznej muzyki. Na uwagę zasługuje fakt że można stworzyć taki klimat nie używając całej gamy gitarowych efektów oraz ozdobników i sztuczek technicznych, którymi posiłkują się współcześni pseudogitarzyści.
Witold Mieszko