Jesień w tym roku, jeśli chodzi o aurę, niespecjalnie się udała.
Natomiast muzycznie mieni nam się pięknie różnymi barwami – co rusz ma
miejsce jakiś koncert, nie sposób wręcz pojawić się na każdym z nich.
Trzeciego listopadowego, przenikliwie zimnego wieczoru miałam okazję
bardzo przyjemnie ogrzać się przy muzyce, ale…od początku.
Po pierwszych wzmiankach, że oto po 30 latach (zaledwie) wystąpią
obok siebie na scenie takie muzyczne osobistości, jak John Wetton oraz
Eddie Jobson, w towarzystwie tak doborowych muzyków, jak Greg Howe,
Marco Minneman i TONY LEVIN (!), wiedziałam, że zrobię co w mojej mocy,
żeby to zobaczyć. Z nabytego przeze mnie biletu nie wynikało jasno, iż
będzie to koncert zespołu U.K. , a John Wetton miał wystąpić jako gość
specjalny. Mimo tego można się było spodziewać utworów z repertuaru
tegoż zespołu oraz co nieco King Crimson – ale to już było wielką
niewiadomą. Jak się później okazało artyści zagrali mniej więcej po
równo wspaniałych pereł muzycznych tych grup; było U.K. z obu studyjnych
albumów i King Crimson z Red oraz Lark’s Tongues in Aspic. Czy ktoś ma
jeszcze wątpliwości, że było wyjątkowo?
Na miejsce przybyłam około 30 minut przed koncertem, gdzie zastała
mnie spora kolejka, ale szybko i sprawnie dostałam się do wyjątkowo
zapełnionej spragnionymi muzycznych wrażeń, sali klubu Studio.
Szczęśliwie znalazłam wolne miejsce z bardzo dobrą widocznością, w
odległości ok. 4 m od sceny (z dźwiękiem chwilami bywało różnie, ale nic
to!). Kilka minut po 20-tej na scenie pojawił się poważny, ubrany na
czarno Eddie Jobson rozpoczynając występ. Jak przystało na gospodarza
wieczoru wywoływał kolejnych muzyków, którzy dołączali się ze swoimi
instrumentami: Tony Levin grający na Chapman Sticku, Marco Minneman,
Greg Howe oraz John Wetton (pamiętając kłopoty Johna Wettona z głosem
podczas poprzedniej wizyty w naszym kraju, trzeba podkreślić jego
świetną formę – wspaniale nam zaśpiewał) i…nie mogło być inaczej –
zaczęli od kawałka In the Dead of Night. Oj cudowne przeżycie zobaczyć i
usłyszeć to grono na żywo.
Dalej był już prawdziwy koncert życzeń, ogromne emocje i wzruszenie;
nim zdążyłam się otrząsnąć po genialnym Red, które mocno zabrzmiało z
głośników a już otulał mnie dźwiękami i świetnym wokalem Wettona utwór
Carrying no Cross, po nim fenomenalne Starless (aaaaaaaa!). Utwory były
przeplatane krótkimi solowymi wstawkami muzyków, więc w przerwie zagrał
na swojej gitarze Greg Howe, ale muszę przyznać, że po TYM kawałku
niewiele z tego popisu do mnie dotarło. Po nim na scenę wyszli Tony
Levin wraz z Wettonem i przepięknie wyciszyli emocje grając moją perłę z
repertuaru King Crimson: Book of Saturday. Następnie, jeśli mnie pamięć
nie myli, przy klawiszach pojawił się Jobson i zagrał fragmenty swoich
solowych dokonań, w tym Theme of Secrets (moja córka bardzo lubi ten
utwór). W trakcie całego koncertu używał on na zmianę klawiszy i
przezroczystych skrzypiec elektrycznych, wyczarowując na nich często
dość zaskakujące dźwięki. Myślę, że w dużej mierze właśnie ten
instrument stanowi o wyjątkowości utworów U.K. i ich charakterystycznym
brzmieniu.
Kolejny element muzycznej przeplatanki, to Lark’s Tongues in Aspic
II, a po nim Marco Minnemann zademonstrował swoje umiejętności gry na
perkusji – trzeba przyznać, że nie bez powodu jest on uznanym na świecie
perkusistą. Do teraz jestem pod ogromnym wrażeniem występu tego muzyka i
nie mam tu na myśli jedynie tego wirtuozerskiego, niesamowitego popisu
(pałeczki poruszające się z prędkością światła), ale cały koncert – ten
człowiek to wulkan energii i ogrom umiejętności. Pojawiły się jeszcze
tego wieczoru pełnego niespodzianek: Alaska, The Only Thing She Needs
oraz wspaniały bis One More Red Nightmare oraz Caesar’s Palace Blues
(jeśli coś mi umknęło proszę mnie poprawić). Entuzjastyczna owacja na
stojąco i ogromny żal, że to już po wszystkim.
Podsumowując ten niezapomniany występ – warto było! Oczywiście zawsze
można znaleźć powód, żeby sobie ponarzekać, pomarudzić, że czegoś tam
nie zagrali, itp., ale nie mam takiego zamiaru! Skorzystałam z
niepowtarzalnej okazji, żeby usłyszeć na żywo grono wybitnych muzyków, a
teraz mogę wspominać i liczyć po cichu na jakiś ciąg dalszy, choć
wydaje się to nieprawdopodobne, ale przecież do niedawna taką wydawała
się wizja tego koncertu, a do tego w Polsce!
Przy okazji koncertów, szczególnie tego typu, zastanawia mnie jedno,
po co ktoś kupuje dość drogi bilet, po czym zaopatruje się w piwo i
stojąc pod sceną prowadzi dość głośne dywagacje na bliżej nieznane mi
tematy (wrrrrrr!). Żyj i pozwól żyć innym.
Acha! Na koncercie panował kategoryczny zakaz robienia zdjęć, co
tłumaczy ich brak w relacji, ale oto link do fotek robionych przez
samego Tony’ego Levina, który pięknie przygrywał gdzieś z boczku na
Chapman Sticku, a w wolnej chwili pstrykał :): http://tonylevin.com/tours/uz09/uz09_1.htm
Kasia Respondek