Druga edycja festiwalu pod auspicjami metalowego magazynu muzycznego została zorganizowana w większym klubie niż debiutancka, również zagraniczne gwiazdy były większego kalibru niż poprzednio. Na pewno magnesem dla metalowych maniaków była pierwsza w Polsce koncertowa wizyta kultowego w pewnych kręgach zespołu Mekong Delta. Sporo osób kręciło się też po katowickim klubie w koszulkach Running Wild, wszak tego wieczoru w szeregach formacji Wild Knight miał pojawić się gitarzysta niemieckiej legendy Majk Moti.
Pierwsze kapele grały praktycznie dla garstki słuchaczy. Cóż, taki już los „otwieraczy”. Pod sceną zrobiło się ciaśniej dopiero przed koncertem Lonewolf. Francuzom zgotowano iście królewskie powitanie. Świetne przyjęcie ich czterdziestominutowego występu w stu procentach wynagrodziło muzykom trudy ponad 1000 kilometrowej podróży z Grenoble do Katowic.
Niestety podczas ich koncertu dała znać o sobie największa bolączka sobotniej imprezy: jakość dźwięku. Miejscami słychać było po prostu ścianę dźwięku. Gitary, bas i perkusja dosłownie zlewały się ze sobą. O ile jednak proste i chwytliwe kompozycje Francuzów przegrały z brakiem selektywnego brzmienia nieznaczne, to już pełne wokalnych ozdobników i efektownych gitarowych solówek utwory następnego w kolejności The Wizard poległy niczym Gołota z Tysonem. – Wiem, że dźwięk był okropny, słyszałem to na scenie, ale nic nie mogliśmy na to poradzić – mówił po koncercie wokalista The Wizard Sven D’Anna.
Pora na set Wild Knight. Dla tego zespołu występ na Hardrockerze był debiutem pod tą nazwą i w tym składzie. Według zapowiedzi organizatorów, „Dziki Rycerz” miał zagrać kawałki X-Wild oraz klasyczne kompozycje Running Wild. Padały nawet konkretne tytuły. Jak się potem okazało, był to typowy „chłyt marketingowy” (taki ze skeczu o pewnym Chińczyku), bo o ile numerów X-Wild kwintet zagrał pod dostatkiem, to z repertuaru „Piratów” zabrzmiał tylko nieśmiertelny „Under Jolly Roger”, podczas którego wokalista Frank Knight dziarsko wywijał czarną flagą z trupią czaszką. Czy trzeba dodawać, że kawałek wywołał szał na widowni? Przez cały ten występ trudno było oprzeć się wrażeniu, że wesoła kompania starszych panów zebrała się wyłącznie po to, by zarobić jeszcze parę euro na sentymentach fanów klasycznego heavy i raczej trudno się po nich spodziewać artystycznych wzlotów w przyszłości…
Tygers of Pan Tang. Ich obecna pozycja może skłaniać do zadumy nad przewrotnością muzycznego showbusinessu. Na początku lat osiemdziesiątych „Tygrysy” konkurowały popularnością z Iron Maiden i Saxon. Dziś tamte kapele grają na stadionach (Maiden) lub wypełniają duże hale i kluby (Saxon), a ekipę gitarzysty Robbiego Weira (jedynego, który pozostał w składzie ze złotych lat NWOBHM) mało kto już pamięta.
Publiczność w „Mega Clubie” początkowo również reagowała z rezerwą, ożywiła się dopiero gdzieś w połowie koncertu. Ale po świetnie zagranym klasyku „Suzie Smiled” na sali zapanowała niemal euforia. I tak było już do końca. A „Tygrysy” wyciągały kolejne asy z rękawa. Bardzo dobrze wypadły również nowsze kompozycje ze wskazaniem na „Hot Blooded”. I tylko ten dźwięk nie pozwalał w pełni delektować się propozycją „Tygrysów”…
Problemy z brzmieniem zniknęły jak ręką odjął podczas występu Mekong Delta. Czyżby Niemcy przywieźli własnego akustyka? Nagle wszystko zabrzmiało klarownie. Czyli jednak można było…
Na mistrzów zakręconego prog/thrash metalu – mimo późnej pory – czekała spora grupa fanów. Mekong Delta to właściwie solowy projekt basisty Ralfa Huberta, który dobiera sobie muzyków do kolejnych wcieleń kapeli.
Znakiem firmowym Niemców są metalowe przeróbki słynnych tematów muzyki poważnej, w „Mega” usłyszeliśmy dwie: „Chatkę Baby Jagi” Musorgskiego oraz „Taniec z szablami” Chaczaturiana. Mocny akcent na zakończenie udanego w sumie festiwalu.
Robert Dłucik