To normalne o tej porze roku: drzewa zaczynają nabierać kolorytu, równie barwnie przedstawia się wrześniowe, koncertowe kalendarium. Do jednego z ciekawszych wrześniowych wydarzeń, z pewnością zaliczyć należy Ino-Rock Festiwal. To już druga edycja tej zacnej imprezy, i bądźmy dobrej myśli aby tego typu wydarzenia wpisywały się na stałe w koncertowy grafik.
Ino- Rock, cóż oznacza nazwa tej, można chyba już powiedzieć cyklicznej imprezy? Oczywistym jest fakt że chodzi o odbywający się w Inowrocławiu festiwal pewnej specyficznej odmiany rocka, zwanej progresywną. W gwarze moich przodków skrót „ino” jest zwyczajnie słowem, które można by przetłumaczyć jako „tylko”. „Tylko rock” w Inowrocławiu czas więc nam zacząć…
Muszę przyznać że z wielką niecierpliwością oczekiwałem daty jednego z ważniejszych (jak dla mnie) wydarzeń kulturalnych mijającego roku a to gównie za sprawą gwiazdy wieczoru – Steve’a Hacketta. Oczywiście nie tylko to nazwisko było magnesem który zdołał wyrwać mnie z industrialnych południowych rejonów Polski południowej w uzdrowiskowe serce Kujaw. Repertuar tegorocznej edycji Inowrocławskiego maratonu progresywnych dźwięków wart był bowiem kilometrów, które trzeba było przemierzyć. Tegoroczna edycja festiwalu była kolejnym żywym przykładem na to, jaką różnorodność (jeżeli chodzi o ekspresję) cechuje ten rodzaj muzyki, bo chociaż do jednego worka wrzucono takie zespoły jak: wywodzący się z pobliskiego Włocławka After, stołeczne Indukti, włoski Nosound czy brytyjską gwiazdę – legendarnego gitarzystę Genesis – Steve’a Hacketta, chociaż teoretycznie należą do jednego nurtu muzycznego, świadczą jednak o tym że nurt ten jest wielowymiarowy i niezwykle bogaty.
Dzięki uprzejmości serdecznych, „rock areowych” przyjaciół mogliśmy tą muzyczną podróż przeżyć w trójkę. Muzyczną, bo przecież muzyka towarzyszyła nam nie tylko podczas samego festiwalu ale rozbrzmiewała również w samochodzie, umilając nam trudy podróży. Punktem zbornym naszej wyprawy miał być zajazd o tajemniczo brzmiącej nazwie „Uroczysko”.
Zacznę może jednak od samego początku, to znaczy od strasznego falstartu, który spowodował półtoragodzinny poślizg naszej wyprawy na północ. Wyjechałem z domu mijając po drodze tonące w chmurach kopalniane szyby, sanktuarium Matki Boskiej Piekarskiej (secesyjną kamienicę Dzumana naprzeciw) i Kopiec Wyzwolenia a więc najbardziej charakterystyczne miejsca mojego miasta. Ujechawszy z 10 km od domu, zorientowałem się że nie posiadam przy sobie biletu (całe szczęście że olśnienia doznałem po 10- ciu a nie po 100 km!) Chcąc nie chcąc musiałem zawrócić do punktu wyjścia. Swoją niefrasobliwością (delikatnie ujmując) spowodowałem że czasowy wentyl bezpieczeństwa jaki mieliśmy na przemierzenie trasy, zmalał praktycznie do zera. Na dodatek na niebie kłębiły się ponure deszczowe chmury. Dzięki Bogu wszystko skończyło się jak w najpiękniejszej bajce: ziemia kujawska przywitała nas piękną, słoneczną pogodą a na miejsce docelowe – inowrocławski Teatr Letni dotarliśmy dokładnie w godzinie zaznaczonym na nieszczęsnym bilecie – 17.30 jako godzina rozpoczęcia imprezy. Właśnie kiedy konferansjer zapowiadał pierwszy punkt programu – zespół After, mijaliśmy skromny szpaler ochrony przy wejściu na wspomniany obiekt. Mimo przesadnej punktualności, udało się nam nawet zająć miejsca w pierwszym rzędzie, tuż przed sceną. Czyż to nie bajkowe zakończenie opowieści? Oczywiście nie, bo to co bajkowe było jeszcze przed nami: wieczór pełen porywającej muzyki…
Jak wspomniałem rozpoczął zespół After który śmiało można nazwać gospodarzem imprezy, (pochodzi przecież z nieopodal leżącego Włocławka). Muszę przyznać że chłonąłem afterowe dźwięki z ogromna przyjemnością, odetchnąłem z ulgą bo szczerze było by mi żal przez głupie roztargnienie mogłem nie usłyszeć ich show. Festiwalową bolączką bardzo często jest fakt, iż rozpoczynające zespoły niestety nie mogą skorzystać z oprawy świetlnej która sprzyja potęgowaniu klimatu, ale w przypadku tego zespołu stwierdzam że muzyka broniła się sama. W okularach słonecznych a la Blues Brothers z radością na twarzach dzielili się z publicznością swoim „afterowym” muzycznym spojrzeniem na świat. Muszę przyznać, że właśnie takie spojrzenie bardzo mi odpowiada. Najbardziej rozmarzonym ze swych utworów – „Fingers” zespół skutecznie zawinął publiczność wokół swego palca. Chłopaki rozkręcili się do tego stopnia, że widocznym był fakt iż bardzo niechętnie ustępowali miejsca na scenie warszawskiemu Indukti. Z boku sceny przewijały się znajome twarze innego, fajnego, miejscowego zespołu preferującego podobny rodzaj artystycznego wyrazu (punktem wspólnym obu zespołów jest m.in. osoba basisty – Mariusza Ziółkowskiego), wiadomo, że chodzi o grupę Quidam.
Nastała przerwa na uzupełnienie płynów i zachłyśnięcie się zapachem grilowanych specjałów, by na scenę wkroczył zespół mający zdecydowanie odmienną wizję „progresywności”. Wiem że akurat taka wizja odpowiadała najbardziej nie jednemu z uczestników Ino-Rocka, były osoby które głównie dla tej grupy zdecydowały się przemierzyć szmat drogi bezbłędnie wskazywany przez satelitarną nawigację. Przyznam szczerze że zespół Indukti znałem głownie z zasłyszanych fragmentów ich wydanej cztery lata po debiucie nowej płyty – „Indmen”, ale to co zespół prezentuje na żywo, w porównaniu do swojego studyjnego wizerunku to jakby porównać dwie żyletki: pierwsza wyprodukowana przez firmę Polsilver, druga natomiast to oryginalny produkt uznanej marki Gillette (takiego brzmienia zespołowi Indukti pozazdrościć mógłby nie jedna grupa której członkowie ukrywają swe twarze pod diabolicznym makijażem, przeszywająca powietrze demonicznym growlem). Sceniczny wizerunek Indukti to muzyka instrumentalna, potężna ściana dźwięków i połamane rytmy przeplatają się tutaj z fragmentami pełnymi liryzmu zabarwione skrzypcowymi motywami, by uderzać ponownie z podwojoną siłą.
Lider zespołu który miał być następnym punktem programu – Giancarlo Erra nie stwarzał problemów fanom, którzy pragnęli zrobić z nim pamiątkowe zdjęcie, artysta chyba nie spodziewał się że będzie tutaj aż tak rozpoznawalny i popularny.
Polska, koncertowa cześć dobiegła więc końca, przyszłą pora na zagraniczne gwiazdy wieczory. Pierwsza z nich to oczywiście włoski Nosound. Ich muzyka niezwykle mocno kontrastowała z tym co miał do powiedzenia zespół Indukti. Wiadomo czego można było spodziewać się przez zespół, tego czym uraczyli nas na swych dwóch przepięknych albumach: „Sol 29″ i 'Lightdark”, a więc niezwykle przestrzennej, onirycznej porcji muzycznego przekazu, który można umieścić gdzieś pomiędzy „floydowską” estetyką a pełnym przestrzeni minimalizmem muzycznych zjawisk pokroju „No Man” czy wczesnego oblicza „Porcupine Tree”. Jest to więc muzyka kochającą mrok. Mrok który właśnie całkowicie spowił inowrocławski Teatr Letni. Zahipnotyzowana „nosoundowym” klimatem publiczność zaczęła gęściej skupiać się wokół sceny. Dało się odczuć że ekipa była mile zaskoczona, chyba nie spodziewali się takiego przyjęcia. Włosi mieli być gościem zeszłorocznej edycji Ino- Rocka, co się nie udało w roku ubiegłym, ziściło się tym razem.
Muszę jednak wyznać, że tak jak w przypadku zespołu Indukti bardziej odpowiada mi sceniczny wariant ich twórczości, tak w przypadku Nosound chyba wolę ich studyjne, bardziej sterylne oblicze. Wchłaniając ich koncert doszedłem do wniosku że ich muzyka chyba bardziej smakuje w samotności (w towarzystwie własnych myśli), przy zapalonej świecy, z wygodnej pozycji fotela w salonie. To oczywiście są moje subiektywne wnioski, z którymi nie koniecznie należy się zgodzić.
Zauroczona dźwiękiem publiczność pragnęła zatrzymać zespół dłużej na scenie, niestety czasowe ramy festiwalu nie pozwalały nacieszyć się „nosoudowymi” dźwiękami do syta.
Nie można było nasycić się do końca muzyczną „anielskością” Nosound, trzeba więc było zejść na ziemię i przynajmniej zadbać o swoje ziemskie potrzeby.
Gospodarze zadbali o to, aby podczas trwającej prawie 7 godzin imprezy gościom nie doskwierało uczucie głodu czy pragnienia, Był wiec punkt gdzie zaopatrzyć się można było w grilowane potrójne „k” (kiełbasa, karczek, kaszanka). Nie brakowało piwa czy jego mniej wartościowych odpowiedników przeznaczonych dla osób prowadzących pojazdy mechaniczne.
Namiotowe stoisko firmy „Oskar” kusiło jak zwykle bogactwem płytowych propozycji, dałem się skusić i ja, co niestety wyraźnie podwyższyło koszty tej wyprawy.
W końcu nadszedł punkt kulminacyjny wieczoru. Na scenie pojawił się Steve Hackett wraz z towarzyszącymi mu muzykami: śpiewającym perkusistą Garym O’Toole, klawiszowcem Rogerem Kingiem, grającym na instrumentach dętych (klarnet, saksofon, flet) Robem Townsendem oraz basistą Nickiem Beggsem. Nick Beggs – no właśnie, czy kojarzy ktoś to nazwisko ? Tak to ten sam człowiek, który współtworzył swego czasu wraz z Limahlem grupę Kajagoogoo ! Bez wątpienia była to najbardziej kontrowersyjna a już z pewnością najbardziej ekstrawagancka postać z całej ekipy. Jego muzyczny image bardzo ubarwił ten koncert. Musze wyjaśnić, że Nick Beggs wyglądał, jakby wyszedł właśnie z klubu dla transwestytów: blond czupryna z kucykami a la Pipi Langstrum, perwersyjne skórzane wdzianko i skórzana „kiecka”. Trzeba jednak przyznać że muzyk ten wniósł wiele ożywienia nie tylko swą nieco szaloną, sceniczną postawą ale również i przede wszystkim swoją grą zarówno na gitarze basowej jak i Chapman Sticku.
Zapoznawszy się wcześniej z repertuarem, który zabrzmiał na tegorocznym koncercie Hacketta w Genui, który miał miejsce 12 marca, należało spodziewać się i tutaj podobnego zestawu w koncertowym menu. Oczywiście menu było zbliżone, niestety nie tak bogate. Do pełni szczęścia zabrakło mi niestety kilku składników a przede wszystkim tego, że w koncertowym zestawie zabrakło niestety utworów z preferowanej przeze mnie płyty „Darktown”.
Koncert rozpoczął się kompozycją „Mechanical Bride” z płyty To „Watch The Storms”, potem zabrzmiała próbka jego nowej, mającej się ukazać już w październiku płyty
„Out Of The Tunnel’s Mouth” w postaci utworu: „Fire On The Moon”. Z świetnego albumu „Spectral Morning” mogliśmy usłyszeć: „Every Day” ale przede wszystkim utwór tytułowy, który powodował największe „ciarki” na moim ciele. Swoim powtarzającym motywem mógłby po prostu trwać i trwać… W koncertowym zestawie nie mogło oczywiście zabraknąć „genesisowych” akcentów jak i akustycznego setu, w którym maestro mógł zaprezentować swój kunszt gry na gitarze akustycznej. Zasadniczą część koncertu Hackett kończył kompozycją którą często kończy swoje koncerty właśnie zespół Genesis – „Los Endos”
Jeżeli chodzi o gwiazdę wieczoru, oczywiście nie mogło odbyć się bez bisu, był on niestety krótki a zarazem bardzo wymowny. Zabrzmiał „Clocks (The Angel Of Mons)”, który dał do zrozumienia że czas nie stoi w miejscu. Hackettowy zegar zatrzymał się na godzinie 12-tej. Nastała więc północ – godzina duchów, o takie właśnie godzinie planowo miał skończyć się ten niezwykły progresywny maraton. Oj, chciało by się pobyć z „hackettową” muzyką nawet do świtu…
Noc spędzona w campusie szkolnym minęła błyskawicznie. Inowrocław pożegnaliśmy porannym spacerem po Parku Zdrojowym. Mogliśmy się jeszcze zachłysnąć walorami solankowej tężni i pora było wracać.
Może za rok znów nam będzie dane odwiedzić Inowrocław, aby przeżywać kolejną edycję tej niezwykłej imprezy ?
Marek Toma