Katowicki koncert Nazareth, mimo że z dawna wyczekiwany, nie był wielkim zaskoczeniem. Głównie dlatego, że był kolejnym koncertem w ramach sporej trasy, a znajomi obecni na poprzednich koncertach grupy zdali nam z grubsza relację. Postanowiłem jednak nie czytać relacji redakcyjnych kolegów, aby bez sprecyzowanych oczekiwań przeżyć koncert legendarnej szkockiej grupy na własnym podwórku…
Kiedy dotarliśmy na koncert tradycyjnie z małym wyprzedzeniem czasowym nieco negatywnie zaskoczyła nas frekwencja… ale stwierdziliśmy zgodnie ze znajomymi, ze tłum się zapewne jeszcze nieco zagęści. Przypuszczam, że mniejsza ilość osób na koncercie – niż powinno to mieć miejsce w przypadku tak zasłużonego zespołu spowodowana była tym, iż w ramach trasy wielu ludzi po prostu mogło dotrzeć na koncerty bliżej własnego miejsca zamieszkania.
Jeszcze kilka minut przed koncertem zapytani czy Nazareth będzie supportowany przez inną grupę razem z redakcyjnym kolegą przecząco kiwaliśmy głowami – znienacka z sali Mega klubu rozległa się muzyka – popędziliśmy czym prędzej pod scenę – co okazało się niezbyt trudnym zadaniem, bowiem ludzie nie byli zbytnio stłoczeni. Na scenie zaś pojawił się kompletnie niespodziewany support – niemiecko-grecko-polska grupa Tri State Corner. Przyznam, że ich występ obejrzałem z niekłamaną przyjemnością. Rzadko bywa by niespodziewany support tak pozytywnie potrafił zaskoczyć słuchaczy. Po pierwsze już od pierwszych dźwięków szokiem okazał się ciekawy instrument w rękach jednego gitarzysty. Coś jakby mandolina, a bałałajka – co okazało się tradycyjnym greckim instrumentem zwanym bouzouki. Zaskakujące było to, że instrument nie pojawił się incydentalnie, jednak w większości utworów stanowił część regularnego instrumentarium. Równie pozytywnym zaskoczeniem okazał się głos wokalisty – mocny i pełen charyzmy. Pomiędzy utworami wokalista grupy przedstawiał zespół, zapowiadał utwory, ale złapał też zaskakująco dobry kontakt z publicznością. Ludzie chętnie odpowiadali na pytania, a nawet w pewnym momencie gromko śpiewali część refrenu (wprawdzie fragment „ooo”, ale za to ze sporym zaangażowaniem).
Zespół zaprezentował ponad półgodzinny set, na który składały się melodyjne ciężkie utwory, z wieloma partiami bouzouki, i sporymi dawkami masywnych riffów…
Podkreślę ponownie – dawno tak dobrze nie bawiłem się na koncercie grupy supportującej… z reakcji publiczności wywnioskowałem, że nie byłem w tym odczuciu osamotniony.
Przerwa przed występem gwiazdy trwała niemal 3 kwadranse – i można by pomyśleć, ze nastąpiła pewna obsuwa, gdyby nie fakt, że koncert rozpoczął się punktualnie o godzinie 21:30. Typowo szkockie dźwięki dud, które jednoznacznie kojarzyły się ze ścieżkami dźwiękowymi Jamesa Hornera popłynęły z głośników jako intro… To co nie tylko mnie spiorunowało po pojawieniu się grupy na scenie, to doskonałe brzmienie Nazareth. Gitary brzmiały bajecznie czysto, a wokal Dana McCafferty zwielokrotniony nieco pogłosem sprawiał, że można było poczuć ciarki na plecach. Mocy w refrenach Danowi dodawały chórki śpiewane przez Pete’a Agnew. Kiedy basista w kilku momentach śpiewał sam okazało się, że operuje mocnym wysokim, charakterystycznym wokalem, i to właśnie fuzja wokaliz Pete’a i Dana tworzy rewelacyjny efekt.
Przez cały koncert katowicka publiczność pomagała zespołowi w refrenach, biła brawo i aktywnie odpowiadała na sugestie padające ze sceny. Sami muzycy mimo że nieco statyczni na scenie nie ukrywali radości z obcowania z publicznością. Wprawdzie trudno ukryć, że wiek muzyków robi swoje, jednak na szczęście nie odbija się to na kondycji wokalnej Dana, ale raczej na zachowaniu scenicznym muzyków… Myślę jednak, że w tym przypadku wszyscy uczestnicy koncertu wykazali pełne zrozumienie. Podczas koncertu pojawiły się nieśmiertelne hity grupy takie jak Miss Misery czy Hair of the dog, czy wieńczący koncert This Flight Tonight, ale nie zabrakło również ballad Dream On i Love Hurts. Zaskakujące nieco było to iż podstawowa część koncertu zakończyła się już po godzinie. Za to utwory zagrane na bis rozpoczęły się od pojawienia się na scenie Jimmiego Murrisona z dwunastostrunową gitarą akustyczną, tym to sposobem grupa wprowadziła w koncert nieco okołogospelowych klimatów, znanych z albumów studyjnych…
W koncercie grupy nie zabrakło minisolówki perkusyjnej czy solówki gitarowej, co niewątpliwie wzbogaciło koncert. Bardzo ciekawym momentem okazało się pojawienie się Dana na scenie z dudami… ale jeszcze większym zaskoczeniem był sposób w jaki na nich zagrał… dźwięki przez niego wydobywane kojarzyć mogły się bardziej z graniem na grzebieniu.
Prawdziwym koszmarem dla fotografów okazał się Jimmy Murrison, który zazwyczaj pochylony nad swoją gitarą miał zasłoniętą twarz… za to Dan i Pete niemal pozowali do zdjęć…
Podsumowując ten wieczór, nasuwa się kilka konkluzji. Oba zespoły, które pojawiły się na scenie były świetnie nagłośnione. Nazareth trzyma się świetnie, a Dan McMcCafferty piorunuje swym wokalem. Być może niektórzy zawiedzeni byli frekwencją… oceniam, że do klubu zmieściłoby się dwa razy więcej ludzi – jednak to, że publiczność nie tłoczyła się poprawiało wrażenie optyczne… Jeśli chodzi o sprawy organizacyjne nie znalazłem niedociągnięć.
Mam nadzieję, że to nie ostatni koncert Nazareth w Katowicach?
Piotr Spyra