Powoli otwiera się powakacyjny worek koncertowy. Dla mnie sezon pourlopowy rozpoczął się od razu gwiazdą z wysokiej półki. 26 sierpnia na scenie poznańskiego klubu Eskulap pojawiła się szkocka grupa Nazareth. Mimo, że początek wieczoru okazał się dosyć nerwowy z powodu małych niedociągnięć ze strony organizatora, po drobnej wymianie „uprzejmości” udało mi się dostać do klubu. Mocno zaskoczyło mnie to co w nim zobaczyłem. Spodziewałem się raczej dużo bardziej zaawansowanej wiekowo publiczności a jednak grubo się pomyliłem. Rozpiętość wiekowa była dość duża. Od nastolatków aż do prawdziwych weteranów rocka, którzy dorastali pewnie w latach kiedy Nazareht rozpoczynał swoją działalność. Koncert zaczął się z półgodzinnym opóźnieniem. O godzinie 20.30 przygasły światła i przy dobiegających z głośników dźwiękach szkockiej melodii witani ogromnymi owacjami pojawili się bohaterowie tego wieczoru. Z pierwszego składu w zespole pozostało praktycznie dwóch muzyków. Charyzmatyczny obdarzony charakterystycznym głosem wokalista Dan McCafferty i przesympatyczny stale uśmiechnięty basista Pete Agnew. Reszta zespołu to fenomenalny gitarzysta Jimmy Murrison oraz człowiek, który z perkusji potrafi wycisnąć chyba ostatnie soki Lee Agnew. Tak tak. Nie mylicie się. Syn basisty.
Wszyscy wiemy z czego według wielu kawałów słyną Szkoci. Tego wieczoru pokazali nam dobitnie jaka jest prawda. Oddali nam wszystko co tylko mogli. Zaczęli bardzo ostro. Jako pierwszy utwór tego wieczoru usłyszeliśmy „Telegram” i już przy nim pod sceną po prostu się zagotowało od tłumu. Zaraz potem „Turn On Your Receiver” po którym nastąpiło krótkie powitanie. Po nim „Miss Misery”, w czasie którego pojawiły się niestety przydźwięki w głośnikach ale na szczęście na krótko. Następny utwór to jeden z tych, na które wszyscy czekali. Odśpiewany chóralnie „Dream On” zrobił na mnie piorunujące wrażenie. Usta same składały się do śpiewu. Po nim jeden z najstarszych kawałków zespołu „Bad Bad Boy”, który to został zadedykowany przez Dana pewnemu wstawionemu jegomościowi stale wydzierającemu się z tłumu. Następnie rewelacyjnie odegrany na żywo „Love Leads To Madness” po nim „ My White Bicycle”. Po tym utworze muzycy po raz pierwszy ale nie ostatni tego wieczoru udostępnili scenę tylko gitarzyście. To co pokazał powaliło pewnie większość widowni. Przepiękny solowy wstęp do „Heart’s Grown Cold”. Ta cudowna ballada dała nam trochę czasu na uspokojenie nabuzowanych adrenaliną organów. Ale tylko na chwilę. Przy „Java Blues” szaleństwo powróciło. Także następny utwór rozpoczęty solowym wstępem perkusji „Shanghai’d In Shanghai” dał nam potężnego kopa do włączenia się przytupami i klaskaniem w jego rytm. Przez cały ten utwór prym wiódł Lee i jego bębny, aż do momentu kiedy Dan McCafferty odstawił swoje solo na dudach. Dzięki przystawkom ich dźwięk został zmieniony nie do poznania i był po prostu niesamowity. Nie mam pojęcia szczerze mówiąc co za utwór zagrał ale musiało być to coś cholernie ważnego skoro basista zespołu przez cały czas jego trwania stał na baczność i salutując wyśpiewywał pod nosem jego tekst. Zebrali przy tym kawałku chyba największe tego wieczoru owacje. Następny kawałek to jeden z tych, dzięki któremu grupa zyskała sławę „Hair Of The Dog”. Podstawowy set tego wieczoru zakończył znany chyba wszystkim „Love Hurts”. Po nim muzycy zeszli ze sceny. Na szczęście nie dali się długo prosić o powrót . Jako deser na bis podano nam „See Me”. Świetnie zabrzmiała w tym utworze akustyczna gitara Jimmiego. Po nim „Razamanaz”, na końcu którego ponownie swoje umiejętności i perfekcje gry zaprezentował nam gitarzysta oraz na zakończenie tego wieczoru „The Flight Tonight”. Chwilę po tym utworze muzycy opuścili scenę już na dobre a technicy, którzy pojawili się i rozpoczęli demontaż nagłośnienia dobitnie pokazali nam, że nie mamy już na co liczyć. Szkoda. Koncert trwał w sumie około półtorej godziny. Wszyscy chcieliby więcej. Ale musieliśmy jednak zrozumieć, że Poznań to tylko jeden z 12 przystanków tej trasy koncertowej. A i tak muzycy wytrzymali rewelacyjnie. Ja stałem pod sceną z zadyszką, u nich nie było widać cienia zmęczenia. Nazareth pokazał nam, że mimo upływu lat nadal są w świetnej formie i jeszcze nie poszli w odstawkę. Ogólnie koncert odbył się w bardzo przyjacielskiej atmosferze. Klub był praktycznie pełen. Dan miał cały czas coś do powiedzenia, utrzymywał świetny kontakt z publicznością, basistę energia roznosiła po całej scenie podobnie jak gitarzystę. Perkusista też dał do wiwatu naszym uszom i żołądkom. Nagłośnienie było świetne. Wszystkie instrumenty brzmiały bardzo czysto i selektywnie. Nic nie zlewało się ze sobą. O głośności niech świadczy to, że jeszcze nazajutrz w pracy w uszach miałem szum niczym na nadmorskiej plaży. Ale co tam. Warto było.
Co do umiejętności muzycznych to po prostu wirtuozeria w każdym calu. Zarówno jak i u „rdzennych” muzyków jak też i u młodszego narybku.
Jeżeli chodzi o stronę techniczną to koncert odbył się bez zbędnych fajerwerków. Dyskretne nie szalejące oświetlenie sceny, puszczany od czasu do czasu dyskretnie zza głośników dymek świetnie uzupełniły całe przedstawienie. Co do samej organizacji koncertu to mam tylko nadzieje, że organizator wyciągnie wnioski z tego co działo się przed wejściem między personelem a osobami usiłującymi odebrać swoje wejściówki i akredytacje. Wiem już, że nie tylko w Poznaniu były takie problemy. Na szczęście doznania muzyczne tego wieczoru przyćmiły te drobne niedociągnięcia.
Pełna set lista i parę fotek z koncertu poniżej.
Irek Dudziński