Wreszcie doczekaliśmy się koncertowego ro(c)ku we Wrocławiu! I to
jeszcze jakiego (a więc jednak można)! Za nami już TAPFS i Purple, za
parę dni Jarre, a jesienią szczyt marzeń i to, w co jeszcze tak do końca
nie wierzę, czyli Porcupine Tree (ktoś zresztą z uporem maniaka umilał
nam wczoraj oczekiwanie na gwiazdy płytą „In Absentia”), których
wreszcie dostanę na miejscu i nie będę musiał tym razem grzać na nich
przez pół Polski. „Nareszcie”…
Ale to jeszcze daleka przyszłość – a wracając do niezbyt dalekiej
przeszłości – powiedzieć mogę tylko jedno – kurczę, jak ja lubię takie
koncerty… Może i warunki były tam jakie były, bo w szczególności
wychodząc z Pól Marsowych miałem wrażenie, że wczoraj na Purpli przyszło
co najmniej z pół Wrocławia (ścisk i ogólny tłok) i nagłośnienie typowo
stadionowe też pozostawiało wiele do życzenia, ale nieziemski klimat
nieśmiertelnej muzyki wynagrodził wszystkie bóle wraz z pierwszymi
dźwiękami „Highway Star”. Dopisała pogoda. Publiczność. Scena (całe
szczęście wysoka – zapewniająca dobrą widoczność).
Deep Purple XXI wieku to Steve Morse. To nie ulega żadnej wątpliwości.
Wnoszący świeży polot i niesamowity czad do jakże zasłużonej muzyki,
niczym gitarowy, amerykański ciężar do brytyjskiej hard rockowej
tradycji. To słychać od razu. Pełen podziwu jestem też dla Dona Aireya
(też mieliście skojarzenia z Rickiem Wrightem i z ogólnie floydowymi
fascynacjami? Bo ja tak. I chyba te skojarzenia były jak najbardziej na
miejscu). Reszta, czyli trzon starego, najsłynniejszego składu – Ian
Gillan, Roger Glower i Ian Paice – świetna forma (Gillan wokalnie już
nieco mniej – w końcu czas leci nieubłaganie). Ale mimo wszystko
początek wczorajszego koncertu ani przez moment nie przypominał początku
najsłynniejszej płyty „live” wszechczasów… Mnie osobiście najbardziej
w kosmos wystrzelił „Sometimes I Feel Like Screaming” (ech, ta
kapitalna gitara! I samo nagranie – chyba ich jedyny monument, klasyk i
przebój jednocześnie od czasów albumu „Perfect Stragers”). Na drugim
miejscu wspomniany przed chwilą „Perfect Strangers”. Czy riff „Smoke On
The Water” naprawdę od razu nawraca i przywraca wiarę w rocka? Można
było przekonać się, że… bez dwóch zdań. „Hush” i „Black Night”
zakończyły purpurowy show. Show, który kolejny raz udowodnił, że
prawdziwy rock nigdy się nie starzeje i nadal ma się świetnie. Chociaż
mi jednak czegoś wczoraj na Polach Marsowych zabrakło („Child In
Time”?)…
PS. 2 lata temu nad zalewem w Kamiennej Górze zapowiedziano występ
„czeskiego Deep Purple”. Coverbandu „grającego Purple lepiej od Purple”.
Wychodziłem akurat z domu, kiedy koncert się już zaczynał (o tym fakcie
jeszcze nie wiedziałem). Słysząc falę dźwięku płynącą z pleneru,
pierwsze wrażenie jakie odniosłem było takie, że… Ktoś po prostu
trochę za głośno puścił „Made In Japan” przed głównym koncertem… I
jakie było moje zdziwienie, kiedy zobaczyłem muzyków na scenie i zdałem
sobie sprawę, że oni po prostu grają… Purple lepiej od Purple…
Historia wyglądała tak, że goście w skali 1:1 pod każdym względem
brzmieli jak Deep Purple na koncercie w jakimś 1972 roku. A to co
wokalista wyciągnął w „Child In Time” przeszło wszelkie oczekiwania.
Gillan już takich wysokości z racji wieku osiągać nie będzie, stąd
celowa rezygnacja na koncertach z niektórych nagrań. Więc Purpurowi’2009
rządzą się już swoimi prawami. Po prostu lata lecą, muzyka tworzy
czasy, a czasy tworzą muzykę. To se ne vrati.
PPS. Właściwie w tym momencie przypomina mi się moja inna relacja. Z
koncertu Judas Priest. „Brzmienie: 10/10, wykonanie: 10/10, swąd
dinozaura: 10/10, show: 10/10, termin ważności: dawno minął, forma i
wygląd muzyków: bezcenny (…) Muzyka sprzed 100 lat – może i już nie
zabija, ale słucha i ogląda się z łezką w oku.”
Paweł Kuncewicz