2009.05.01 – Deep Purple – Wrocław

Wreszcie doczekaliśmy się koncertowego ro(c)ku we Wrocławiu! I to jeszcze jakiego (a więc jednak można)! Za nami już TAPFS i Purple, za parę dni Jarre, a jesienią szczyt marzeń i to, w co jeszcze tak do końca nie wierzę, czyli Porcupine Tree (ktoś zresztą z uporem maniaka umilał nam wczoraj oczekiwanie na gwiazdy płytą „In Absentia”), których wreszcie dostanę na miejscu i nie będę musiał tym razem grzać na nich przez pół Polski. „Nareszcie”…
Ale to jeszcze daleka przyszłość – a wracając do niezbyt dalekiej przeszłości – powiedzieć mogę tylko jedno – kurczę, jak ja lubię takie koncerty… Może i warunki były tam jakie były, bo w szczególności wychodząc z Pól Marsowych miałem wrażenie, że wczoraj na Purpli przyszło co najmniej z pół Wrocławia (ścisk i ogólny tłok) i nagłośnienie typowo stadionowe też pozostawiało wiele do życzenia, ale nieziemski klimat nieśmiertelnej muzyki wynagrodził wszystkie bóle wraz z pierwszymi dźwiękami „Highway Star”. Dopisała pogoda. Publiczność. Scena (całe szczęście wysoka – zapewniająca dobrą widoczność).
Deep Purple XXI wieku to Steve Morse. To nie ulega żadnej wątpliwości. Wnoszący świeży polot i niesamowity czad do jakże zasłużonej muzyki, niczym gitarowy, amerykański ciężar do brytyjskiej hard rockowej tradycji. To słychać od razu. Pełen podziwu jestem też dla Dona Aireya (też mieliście skojarzenia z Rickiem Wrightem i z ogólnie floydowymi fascynacjami? Bo ja tak. I chyba te skojarzenia były jak najbardziej na miejscu). Reszta, czyli trzon starego, najsłynniejszego składu – Ian Gillan, Roger Glower i Ian Paice – świetna forma (Gillan wokalnie już nieco mniej – w końcu czas leci nieubłaganie). Ale mimo wszystko początek wczorajszego koncertu ani przez moment nie przypominał początku najsłynniejszej płyty „live” wszechczasów… Mnie osobiście najbardziej w kosmos wystrzelił „Sometimes I Feel Like Screaming” (ech, ta kapitalna gitara! I samo nagranie – chyba ich jedyny monument, klasyk i przebój jednocześnie od czasów albumu „Perfect Stragers”). Na drugim miejscu wspomniany przed chwilą „Perfect Strangers”. Czy riff „Smoke On The Water” naprawdę od razu nawraca i przywraca wiarę w rocka? Można było przekonać się, że… bez dwóch zdań. „Hush” i „Black Night” zakończyły purpurowy show. Show, który kolejny raz udowodnił, że prawdziwy rock nigdy się nie starzeje i nadal ma się świetnie. Chociaż mi jednak czegoś wczoraj na Polach Marsowych zabrakło („Child In Time”?)…

PS. 2 lata temu nad zalewem w Kamiennej Górze zapowiedziano występ „czeskiego Deep Purple”. Coverbandu „grającego Purple lepiej od Purple”. Wychodziłem akurat z domu, kiedy koncert się już zaczynał (o tym fakcie jeszcze nie wiedziałem). Słysząc falę dźwięku płynącą z pleneru, pierwsze wrażenie jakie odniosłem było takie, że… Ktoś po prostu trochę za głośno puścił „Made In Japan” przed głównym koncertem… I jakie było moje zdziwienie, kiedy zobaczyłem muzyków na scenie i zdałem sobie sprawę, że oni po prostu grają… Purple lepiej od Purple… Historia wyglądała tak, że goście w skali 1:1 pod każdym względem brzmieli jak Deep Purple na koncercie w jakimś 1972 roku. A to co wokalista wyciągnął w „Child In Time” przeszło wszelkie oczekiwania. Gillan już takich wysokości z racji wieku osiągać nie będzie, stąd celowa rezygnacja na koncertach z niektórych nagrań. Więc Purpurowi’2009 rządzą się już swoimi prawami. Po prostu lata lecą, muzyka tworzy czasy, a czasy tworzą muzykę. To se ne vrati.

PPS. Właściwie w tym momencie przypomina mi się moja inna relacja. Z koncertu Judas Priest. „Brzmienie: 10/10, wykonanie: 10/10, swąd dinozaura: 10/10, show: 10/10, termin ważności: dawno minął, forma i wygląd muzyków: bezcenny (…) Muzyka sprzed 100 lat – może i już nie zabija, ale słucha i ogląda się z łezką w oku.”

Paweł Kuncewicz

Dodaj komentarz