2009.03.25 – Ray Wilson – Kamienna Góra

Ciężko cokolwiek obiektywnie napisać o takim wieczorze. Tym bardziej kilka godzin po wydarzeniu, kiedy w odtwarzaczu pobrzmiewa całkiem nieprzypadkowo suita „The Snow Goose” Camel. Kiedy 9 lat temu do Kamiennej Góry przyjechał Colin Bass myśleliśmy, że wreszcie jakieś drzwi się otworzyły, a mury upadły. Że jeśli potrafiła tutaj przyjechać taka postać, to jaki problem w tym, żebyśmy obejrzeli Fisha… Pendragon…. The Watch… W Kamiennej Górze – w mieście, w którym cała rzesza ludzi potrafi szczelnie wypełnić salę widowiskową Centrum Kultury na koncercie Quidam, Lizard, Lecha Janerki, Leszka Cichońskiego i wielu innych. W mieście, z którego wyjeżdżają pełne busy na koncerty Camel, Dream Theater, Porcupine Tree… W końcu w mieście, które jest w stanie na swej powierzchni utrzymać takiego pajaca jak ja 🙂 Niestety – Colin Bass zagrał, a na kolejny koncert podobnego formatu musieliśmy czekać aż do wczoraj. Swoją drogą ciekawy materiał na pracę magisterską – dlaczego na występ Raya Wilsona we Wrocławiu przyjdzie 50 osób, a w Kamiennej Górze 300 – bo więcej się po prostu nie zmieści. Nieważne. Wieczór ze świetnym spektaklem muzycznym w tle miał charakter spotkania rodzinno-towarzyskiego. Zresztą nie ukrywajmy – jak zawsze w KG przy tego typu okazjach.

Ray wyszedł na scenę punkt 19-sta bez żadnej, specjalnej zapowiedzi. Sam z gitarą akustyczną. Na pierwszy ogień „No Son of Mine” i „Shipwrecked”. Co tu dużo kryć – genesisowa klasyka. Potem na scenę wkroczyła reszta zespołu w postaci – Steve’a Wilsona (nie mylić ze słynnym Stevenem! Chociaż co ja bym dał, żeby go zobaczyć na TEJ scenie!) i drugiej braterskiej pary – Lawrie (gość wyglądał jak coś między Vincentem z Anathemy, a Frodo – za to ze swojego akustycznego basu wyciągał takie brzmienie, że ciary po plecach chodziły!) i Ashley MacMillanów. Jak to Ray podsumował – po prostu The Bee Gees. Bez ustalonej wcześniej set listy – skoro na sali było najwięcej fanów Genesis, więc po co kombinować… Dominował głównie materiał z późniejszych albumów G. (chociaż nie obyło się na szczęście bez „The Carpet Crawlers” i fragmentu „Super’s Ready”). Z jednej strony dobrze – z drugiej szkoda tych wszystkich lśniących diamentów z solowych albumów Raya – choć też nie zabrakło i chociażby „Sarah” i „Change”. Ostatni bis (Dlaczego ostatni? Dlaczego taki krótki?) poderwał na nogi całą salę i przez ten moment, gdy zabrzmiały nagrania Stiltskin – zrobiło się, jak na klubowym, rockowym koncercie. Zakupiłem sobie na obleganym stoisku z płytami ostatni album Raya (doskonały!) „Propaganda Man” (nie do nabycia aktualnie w żadnym sklepie). Bilet w pudełko, na okładce autografy, pamiątka w każdym razie pozostała. Ray wyszedł do ludzi (zero gwiazdorstwa, normalny, pozytywny, wesoły człowiek, nic dodać – nic ująć), cierpliwie podpisał wszystko co miał podpisać, dał sobie zrobić zdjęcie… Było cudnie. Świetna atmosfera. Zresztą wiedziałem, że tak będzie 🙂 Podziękowania dla całego CK! Zmiana płyty na „Moonmadness”.

Tekst: Paweł Kuncewicz
Zdjęcia: Tadeusz Biliczak

Dodaj komentarz