Chcieliśmy przeżyć koncert – przeżyliśmy perfekcję. Przejechałem w obydwie strony 1200 km w przeciągu 24 godzin, sama wyprawa kosztowała majątek – ale do bólu warto było się przekonać, że obejrzenie na żywo Opeth warte jest każdych pieniędzy i każdego cierpienia. Jeśli ktoś kompetentny, gdzieś i kiedyś pokusiłby się o sensowne, logiczne zestawienie najważniejszych w tej chwili kapel dyrygujących muzycznym światem (jeśli takie zestawienie w ogóle byłoby możliwe), to szwedzka formacja dowodzona przez Michaela Akerfeldta na pewno znalazłaby się w pierwszej dziesiątce, jeśli nawet nie u jej szczytu. Na mojej osobistej liście trzymam ich między Dream Theater, a Porcupine Tree – przy czym DT przewyższają treścią, na pewno nie formą, a PT wręcz odwrotnie – formą, na pewno nie treścią.
Wracając do samego koncertu – już dawno nie pamiętam takiego odlotu (wg relacji Wojciecha trzymałem barierkę butem 🙂 Wstrząsający wstęp w postaci „Heir Apparent” z genialnego „Watershed” już na wstępie wbił w ziemię i pokazał, że na scenie są Mistrzowie – przez 2 godziny mieliśmy do czynienia z wirtuozerią najwyższej próby, z doskonałym, selektywnym, mięsistym, naturalnym brzmieniem – każdy dźwięk odtworzony był niemal z „płytową” precyzją. Najbardziej wzruszający moment wieczoru? Przepiękny, progresywny „Hessian Peel” utrzymany w stylistyce starego, dobrego art rocka z dawno minionej epoki. Największy odjazd? „The Night And The Silent Water” i „Godhead’s Lament”. I miażdżący killer na koniec w postaci perełki „Deliverence”. Piękniej być już nie mogło. Nie wiem, czy ktoś w tej chwili w świecie progresywnego metalu jest w stanie wznieść się na wyższy, koncertowy poziom niż Opeth. Po wczorajszym show w warszawskiej Stodole, ja w każdym razie nie mam już żadnych pytań.
Tekst: Paweł Kuncewicz
Zdjęcia: Dominik Ostrowski