Dla niewtajemniczonych powiem od razu, że najciekawsze ostatnimi czasy
zjawisko na rodzimej scenie zwane Black River – nie ma nic wspólnego ani
z Blackfield, ani z Riverside. Oczywiście nic poza nazewnictwem. I tym,
że podobnie jak ww. jest supergrupą – muzycznie – najwyższych lotów.
Nie każdy jest w stanie przesłuchać w całości płytę Vadera, Behemotha
czy Vesanii. Albo fizycznie przeżyć ich koncert. Ja to rozumiem. Metal w
swoich najekstremalniejszych death/blackowych odmianach nigdy nie
będzie muzyką skierowaną do „normalnych” ludzi. Dlatego cieszy mnie
niepomiernie fakt, że jedni z najzdolniejszych, najbardziej
utalentowanych, polskich, metalowych muzyków zwarli szeregi i połączyli
siły w tak frapującym projekcie. W którym przecież jakże wyraźnie
udowadniają, że są w stanie wykorzystując swoje umiejętności zagrać coś
zupełnie innego niż do tej pory, ale z identycznym polotem i klasą – jak
w macierzystych formacjach. Niewątpliwie docierając również w ten
sposób do szerszej publiczności, która przyjmuje ich tak gorąco, że po
koncercie dosłownie wycisnąłem wiadro potu z koszulki. „Coś innego”,
chociaż tak niezupełnie odbiegającego od metalowych korzeni…
Black River gra stary, sprawdzony stoner-rock. Z ognistymi gitarami,
mocnym wokalem. Burza mózgów i charakterów na scenie (ciężko się dziwić
skoro obok siebie mamy Tomka z Behemotha, Darka niegdyś z Vadera
(aktualnie w Dimmu Borgir) i Macieja z Rootwater), wywołująca prawdziwe
tsunami energii i czadu. Typowo koncertowe granie. Spod znaku Down,
Pantery czy Monster Magnet. Poziom w każdym razie światowy.
I z tych powodów wiedziałem, że to będzie doskonały występ. Tego dnia
małą scenę „Od zmierzchu” prawie w całości zajęli dwaj mierzący 2 m
wzrostu, ważący po 100 kg goście, którzy już swoje same łapy mają
wielkości co najmniej gitar. Mowa oczywiście o najważniejszych personach
– Orionie i Darayu. Reszta składu miała tam w każdym razie ciasno. I
rozpoczął się koncert-petarda. Grany po mistrzowsku, z ogromną pasją,
ale też i z wielkim dystansem i jajem. Ubrani w podarte jeansy, sprane
koszulki AC/DC i inne symptomy pure-rock’n’rolla (ciekawe, co Adaś by
powiedział na Oriona odpicowanego w ten sposób na sztuce Behemotha?).
Zagrali krótko, ale treściwie – cały pierwszy i jedyny i cała nadzieja w
tym, że nie ostatni album.
Paradoks jest tylko jeden. Na płycie „Black River” znajduje się
utwór-perełka. „Free Man”. Numer radiowy. Przebój. Hit. Nie spotkałem
jeszcze człowieka, którego by nie poruszył. Więc dlaczego jeszcze nigdy
nie słyszałem go w żadnej stacji radiowej, dlaczego nie widziałem
teledysku…
Paweł Kuncewicz