2009.02.28 – Black River – Wrocław

Dla niewtajemniczonych powiem od razu, że najciekawsze ostatnimi czasy zjawisko na rodzimej scenie zwane Black River – nie ma nic wspólnego ani z Blackfield, ani z Riverside. Oczywiście nic poza nazewnictwem. I tym, że podobnie jak ww. jest supergrupą – muzycznie – najwyższych lotów.

Nie każdy jest w stanie przesłuchać w całości płytę Vadera, Behemotha czy Vesanii. Albo fizycznie przeżyć ich koncert. Ja to rozumiem. Metal w swoich najekstremalniejszych death/blackowych odmianach nigdy nie będzie muzyką skierowaną do „normalnych” ludzi. Dlatego cieszy mnie niepomiernie fakt, że jedni z najzdolniejszych, najbardziej utalentowanych, polskich, metalowych muzyków zwarli szeregi i połączyli siły w tak frapującym projekcie. W którym przecież jakże wyraźnie udowadniają, że są w stanie wykorzystując swoje umiejętności zagrać coś zupełnie innego niż do tej pory, ale z identycznym polotem i klasą – jak w macierzystych formacjach. Niewątpliwie docierając również w ten sposób do szerszej publiczności, która przyjmuje ich tak gorąco, że po koncercie dosłownie wycisnąłem wiadro potu z koszulki. „Coś innego”, chociaż tak niezupełnie odbiegającego od metalowych korzeni…
Black River gra stary, sprawdzony stoner-rock. Z ognistymi gitarami, mocnym wokalem. Burza mózgów i charakterów na scenie (ciężko się dziwić skoro obok siebie mamy Tomka z Behemotha, Darka niegdyś z Vadera (aktualnie w Dimmu Borgir) i Macieja z Rootwater), wywołująca prawdziwe tsunami energii i czadu. Typowo koncertowe granie. Spod znaku Down, Pantery czy Monster Magnet. Poziom w każdym razie światowy.
I z tych powodów wiedziałem, że to będzie doskonały występ. Tego dnia małą scenę „Od zmierzchu” prawie w całości zajęli dwaj mierzący 2 m wzrostu, ważący po 100 kg goście, którzy już swoje same łapy mają wielkości co najmniej gitar. Mowa oczywiście o najważniejszych personach – Orionie i Darayu. Reszta składu miała tam w każdym razie ciasno. I rozpoczął się koncert-petarda. Grany po mistrzowsku, z ogromną pasją, ale też i z wielkim dystansem i jajem. Ubrani w podarte jeansy, sprane koszulki AC/DC i inne symptomy pure-rock’n’rolla (ciekawe, co Adaś by powiedział na Oriona odpicowanego w ten sposób na sztuce Behemotha?). Zagrali krótko, ale treściwie – cały pierwszy i jedyny i cała nadzieja w tym, że nie ostatni album.
Paradoks jest tylko jeden. Na płycie „Black River” znajduje się utwór-perełka. „Free Man”. Numer radiowy. Przebój. Hit. Nie spotkałem jeszcze człowieka, którego by nie poruszył. Więc dlaczego jeszcze nigdy nie słyszałem go w żadnej stacji radiowej, dlaczego nie widziałem teledysku…

Paweł Kuncewicz

Dodaj komentarz