2009.01.31 – Australian Pink Floyd Show – Wrocław

Magia Pink Floyd rozpoczęła się dla mnie (i nigdy nie zakończy) ostatniego, sierpniowego dnia 1999 roku. „Atom Heart Mother”. A potem „The Wall”. I cała reszta. Opisy zjawisk związanych z PF, które wpłynęły na moje życie znajdziecie (może) kiedyś w zupełnie innej beczce. Tymczasem rzecz będzie o czymś zupełnie innym.
Nazwę The Australian Pink Floyd Show usłyszałem dopiero w momencie zapowiedzi ich pierwszego koncertu w Polsce (Katowice, 2008). Przyznam szczerze, że jakoś niespecjalnie wtedy ten przyjazd przyciągnął moją uwagę. Tzn. nie jest tak, że z góry pomiatam tzw. coverbandami. Lubię covery dobrze zrobione. Tylko, że „dobrze” pod tym względem niejednokrotnie znaczy również „inaczej”. Gdzie z kolei słowo „inaczej” można zastąpić słowem „ciekawie”. Cokolwiek można przez to rozumieć – to już każdy odbierze „po swojemu”… Bilety były drogie, a do Katowic mam pół dnia podróży pociągiem. Przeżyłem już show Rogera Watersa (który, jakby nie było – wozi ze sobą całą kwintesencję najpiękniejszego okresu kariery PF), a wszystkie płyty PF znam na pamięć od lat. Być może i z tych powodów nie tyle nie pojechałem na katowicki koncert, co też nigdy nie sięgnąłem po wersje TAPFS (aż do występu wrocławskiego – postanowiłem jednak mimo wszystko zostawić sobie niespodziankę do ostatniej chwili)… Bo niby po co mam słuchać tego, co już jest doskonałe w oryginale – w innych wersjach (zważywszy na to, że z opowiadań znajomych, nie różniły się one zbytnio od tego, co zamierzyli PF przed laty)?
Piotr Kaczkowski przy okazji prezentacji fatalno-katastroficznej przeróbki „Comfortably Numb” popełnionej przez twór zwany Scissor Sisters, powiedział – „jednym z pozytywnych aspektów wersji „cudzych” jest fakt, iż potem można sięgnąć po oryginał…”(po czym właśnie… jakże inaczej, zważając zresztą na maile od niemal zbulwersowanych słuchaczy, sięgnął po oryginał).
Zapowiedziano koncert TAPFS we Wrocławiu. Hala Ludowa, miejsce idealne, całkowicie niewykorzystane (ostatnimi czasy jednak pod tym względem jest już nieco lepiej) do tego typu imprez. Nie wypadało nie pójść (piechotą…). Przeczucia przed wejściem do hali? Że w najlepszym wypadku będzie to coś na kształt ostatniego występu Metalliki. Że niby będzie fantastycznie – pod każdym względem. Muzyka, która gra w sercu itd. A jednak spoglądając na scenę – to już nie to samo… Przeczucie na wskroś mylne. Bowiem do Chorzowa pojechaliśmy na Metallikę, a do Wrocławia nie na Pink Floyd, ale żeby słuchać muzyki Pink Floyd…
A ta – zresztą nie owijajmy w bawełnę – mistrzowsko wykonana – wybroniła się sama w sobie. Po latach aktualna, brzmiąca świeżo, młodo i w czasach, gdy na jej tle tak mizernie wypada większość współczesnych produkcji – nabierająca prestiżu, jak nigdy wcześniej.
Koncert wyprzedany, 7 tys. ludzi dookoła. Godzina 20-sta, miejsce na trybunie (jak 10 lat jeżdżę na koncerty, tak pierwszy raz siedziałem na trybunie…), na wprost sceny. Motyw z „The Wall”. „In The Flesh”. Na pewno wejście nie tak stawiające na baczność, jak to na Watersie (Praga, 2007). Ale jednak… Zamykam oczy i… niesamowite… słyszę Pink Floyd. Chociaż, oczywiście pozostaje sama świadomość, że to jednak PF nie jest. Tym bardziej bolesna, że już więcej nie zagra… Ogólnie tak właśnie było od początku do końca – muzycznie perfekcyjnie – obydwaj wokaliści wyćwiczeni i dopracowani do granic możliwości (jakbym miał na scenie prawdziwego Watersa i Gilmoura). Z instrumentalistów największą uwagę jednak skupiała na sobie tajemnicza postać w płaszczu i kapeluszu zasiadająca za zestawem klawiszowym – miałem wrażenie, że facet zagrał wszystko to, co na „The Wall” Wright powinien lub chciał – tylko Waters mu nie pozwolił. Elegancka ściana dźwięku (bas i perkusja), damski chórek również. Co do gitar – identyczne odczucie, jak na koncercie Watersa – że potrzeba trzech światowej klasy, wybitnych gitarzystów, żeby zastąpić jednego Gilmoura. A i tak takie same emocje nigdy nie zostaną oddane. Tu gitary mieliśmy „tylko” dwie.
W pierwszej części koncertu wykonanie „The Wall”. Jeżeli ktoś oczekiwał rekonstrukcji wizualno-technicznej przedstawienia „The Wall” z 1981 roku – nie chcę użyć słów „rozczarowanie” lub „przereklamowane”. TAPFS nie ma i nigdy mieć nie będzie budżetu ani Pink Floyd, ani Watersa czy Gilmoura. Efekty ograniczyły się do miernej jakości (i przy znajomości oryginałów – drażniących) obrazów wyświetlanych na telebimie. Samo oświetlenie również pozostawiało wiele do życzenia. Na „The Wall” było jednym słowem za ciemno. Co może i z drugiej strony nie zbyt wadziło na oddaniu „totalitarnego” klimatu „Ściany”… Jednak na drugiej, „przebojowej” połowie było już pod tym względem zdecydowanie lepiej. Nagłośnienie również bez jakiś tam rewelacji. Typowo estradowe – ale słychać było wszystko jak należy (czyt. „tylko” lub też „aż” – poprawnie nagłośniony koncert). Na takie bolesne zgrzyty również czekałem…. Bo jednak doskonały do bólu i jedyny w swoim rodzaju Pink Floyd był tylko jeden (i także z tego powodu warto zobaczyć TAPFS – aby po raz kolejny się o tym przekonać. Naprawdę nie ma w tym nic złego), ale jak już wspomniałem na początku – nie jechaliśmy na PF, tylko żeby posłuchać muzyki PF – a ta… Co tu dużo pisać. Emocje oddane te co zawsze, wykonanie z prawdziwą pasją, a naniesione zmiany na pewno nie wadziły w odbiorze, ba – dodawały swoistego uroku, sprawiały że nie czuliśmy w każdym razie, jakby ktoś po prostu puścił nieco za głośno płytę…
Wykonanie „The Wall” nie odbiegało za daleko od materiału, który doskonale znamy z wydawnictwa „Is There Anybody Out There?”. Druga część, zdecydowanie merytorycznie lżejsza, odnosiła się do późniejszych dokonań Davida Gilmoura pod szyldem PF. Naprawdę cudnej urody wykonania „Shine On You Crazy Diamond”, „Wish You Were Here”, „The Great Gig In The Sky” (a tu była niespodzianka wszechczasów, kto był ten wie!) czy „Learning To Fly” bezpośrednio nawiązywały do koncertowych monumentów „The Delicate Sound Of Thunder” i „Pulse”.
?3 godziny wspaniałego koncertu, wspaniałej muzyki. Wniosek? Ludzie kochają Pink Floyd.
I chcą słuchać – jest zapotrzebowanie na koncerty. Prawdziwy PF już w trasę nie ruszy. Więc pozostaje nam tylko arcyciekawe zjawisko (tak – to właściwe słowo. Zresztą… Kulturoznawcy do dzieła. Fenomen TAPFS to temat na przynajmniej udaną pracę magisterską) zwane The Australian Pink Floyd Show…
Patrząc w sposób bardziej nazwijmy to: globalny. Czy idąc do filharmonii na wykonanie Chopina, Mozarta, Wagnera itd. mamy tam do czynienia z prawdziwym Chopinem, Mozartem czy Wagnerem? Nie. Istnieje jeden jedyny przekaz relacji: zapis nutowy – wykonanie. Wiem, rock ma charakter wybitnie indywidualny, „osobistyczny”. Ryśka Riedla nie zastąpi facet ubrany jak Rysiek o podobnej posturze i barwie głosu. Bo jednak Ryśkiem nigdy się nie stanie. A w całej historii rocka były tylko dwie, tak naprawdę udane operacje zamiany wokalistów. W Genesis i AC/DC… Nieważne. Ważne, że dzień po koncercie The Australian Pink Floyd Show od rana nie mogę oderwać się od dyskografii Pink Floyd. Magiczne mechanizmy jednak działają.

Paweł Kuncewicz

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *