Magia Pink Floyd rozpoczęła się dla mnie (i nigdy nie zakończy)
ostatniego, sierpniowego dnia 1999 roku. „Atom Heart Mother”. A potem
„The Wall”. I cała reszta. Opisy zjawisk związanych z PF, które wpłynęły
na moje życie znajdziecie (może) kiedyś w zupełnie innej beczce.
Tymczasem rzecz będzie o czymś zupełnie innym.
Nazwę The Australian Pink Floyd Show usłyszałem dopiero w momencie
zapowiedzi ich pierwszego koncertu w Polsce (Katowice, 2008). Przyznam
szczerze, że jakoś niespecjalnie wtedy ten przyjazd przyciągnął moją
uwagę. Tzn. nie jest tak, że z góry pomiatam tzw. coverbandami. Lubię
covery dobrze zrobione. Tylko, że „dobrze” pod tym względem
niejednokrotnie znaczy również „inaczej”. Gdzie z kolei słowo „inaczej”
można zastąpić słowem „ciekawie”. Cokolwiek można przez to rozumieć – to
już każdy odbierze „po swojemu”… Bilety były drogie, a do Katowic mam
pół dnia podróży pociągiem. Przeżyłem już show Rogera Watersa (który,
jakby nie było – wozi ze sobą całą kwintesencję najpiękniejszego okresu
kariery PF), a wszystkie płyty PF znam na pamięć od lat. Być może i z
tych powodów nie tyle nie pojechałem na katowicki koncert, co też nigdy
nie sięgnąłem po wersje TAPFS (aż do występu wrocławskiego –
postanowiłem jednak mimo wszystko zostawić sobie niespodziankę do
ostatniej chwili)… Bo niby po co mam słuchać tego, co już jest
doskonałe w oryginale – w innych wersjach (zważywszy na to, że z
opowiadań znajomych, nie różniły się one zbytnio od tego, co zamierzyli
PF przed laty)?
Piotr Kaczkowski przy okazji prezentacji fatalno-katastroficznej
przeróbki „Comfortably Numb” popełnionej przez twór zwany Scissor
Sisters, powiedział – „jednym z pozytywnych aspektów wersji „cudzych”
jest fakt, iż potem można sięgnąć po oryginał…”(po czym właśnie…
jakże inaczej, zważając zresztą na maile od niemal zbulwersowanych
słuchaczy, sięgnął po oryginał).
Zapowiedziano koncert TAPFS we Wrocławiu. Hala Ludowa, miejsce idealne,
całkowicie niewykorzystane (ostatnimi czasy jednak pod tym względem jest
już nieco lepiej) do tego typu imprez. Nie wypadało nie pójść
(piechotą…). Przeczucia przed wejściem do hali? Że w najlepszym
wypadku będzie to coś na kształt ostatniego występu Metalliki. Że niby
będzie fantastycznie – pod każdym względem. Muzyka, która gra w sercu
itd. A jednak spoglądając na scenę – to już nie to samo… Przeczucie na
wskroś mylne. Bowiem do Chorzowa pojechaliśmy na Metallikę, a do
Wrocławia nie na Pink Floyd, ale żeby słuchać muzyki Pink Floyd…
A ta – zresztą nie owijajmy w bawełnę – mistrzowsko wykonana – wybroniła
się sama w sobie. Po latach aktualna, brzmiąca świeżo, młodo i w
czasach, gdy na jej tle tak mizernie wypada większość współczesnych
produkcji – nabierająca prestiżu, jak nigdy wcześniej.
Koncert wyprzedany, 7 tys. ludzi dookoła. Godzina 20-sta, miejsce na
trybunie (jak 10 lat jeżdżę na koncerty, tak pierwszy raz siedziałem na
trybunie…), na wprost sceny. Motyw z „The Wall”. „In The Flesh”. Na
pewno wejście nie tak stawiające na baczność, jak to na Watersie (Praga,
2007). Ale jednak… Zamykam oczy i… niesamowite… słyszę Pink
Floyd. Chociaż, oczywiście pozostaje sama świadomość, że to jednak PF
nie jest. Tym bardziej bolesna, że już więcej nie zagra… Ogólnie tak
właśnie było od początku do końca – muzycznie perfekcyjnie – obydwaj
wokaliści wyćwiczeni i dopracowani do granic możliwości (jakbym miał na
scenie prawdziwego Watersa i Gilmoura). Z instrumentalistów największą
uwagę jednak skupiała na sobie tajemnicza postać w płaszczu i kapeluszu
zasiadająca za zestawem klawiszowym – miałem wrażenie, że facet zagrał
wszystko to, co na „The Wall” Wright powinien lub chciał – tylko Waters
mu nie pozwolił. Elegancka ściana dźwięku (bas i perkusja), damski
chórek również. Co do gitar – identyczne odczucie, jak na koncercie
Watersa – że potrzeba trzech światowej klasy, wybitnych gitarzystów,
żeby zastąpić jednego Gilmoura. A i tak takie same emocje nigdy nie
zostaną oddane. Tu gitary mieliśmy „tylko” dwie.
W pierwszej części koncertu wykonanie „The Wall”. Jeżeli ktoś oczekiwał
rekonstrukcji wizualno-technicznej przedstawienia „The Wall” z 1981 roku
– nie chcę użyć słów „rozczarowanie” lub „przereklamowane”. TAPFS nie
ma i nigdy mieć nie będzie budżetu ani Pink Floyd, ani Watersa czy
Gilmoura. Efekty ograniczyły się do miernej jakości (i przy znajomości
oryginałów – drażniących) obrazów wyświetlanych na telebimie. Samo
oświetlenie również pozostawiało wiele do życzenia. Na „The Wall” było
jednym słowem za ciemno. Co może i z drugiej strony nie zbyt wadziło na
oddaniu „totalitarnego” klimatu „Ściany”… Jednak na drugiej,
„przebojowej” połowie było już pod tym względem zdecydowanie lepiej.
Nagłośnienie również bez jakiś tam rewelacji. Typowo estradowe – ale
słychać było wszystko jak należy (czyt. „tylko” lub też „aż” – poprawnie
nagłośniony koncert). Na takie bolesne zgrzyty również czekałem…. Bo
jednak doskonały do bólu i jedyny w swoim rodzaju Pink Floyd był tylko
jeden (i także z tego powodu warto zobaczyć TAPFS – aby po raz kolejny
się o tym przekonać. Naprawdę nie ma w tym nic złego), ale jak już
wspomniałem na początku – nie jechaliśmy na PF, tylko żeby posłuchać
muzyki PF – a ta… Co tu dużo pisać. Emocje oddane te co zawsze,
wykonanie z prawdziwą pasją, a naniesione zmiany na pewno nie wadziły w
odbiorze, ba – dodawały swoistego uroku, sprawiały że nie czuliśmy w
każdym razie, jakby ktoś po prostu puścił nieco za głośno płytę…
Wykonanie „The Wall” nie odbiegało za daleko od materiału, który
doskonale znamy z wydawnictwa „Is There Anybody Out There?”. Druga
część, zdecydowanie merytorycznie lżejsza, odnosiła się do późniejszych
dokonań Davida Gilmoura pod szyldem PF. Naprawdę cudnej urody wykonania
„Shine On You Crazy Diamond”, „Wish You Were Here”, „The Great Gig In
The Sky” (a tu była niespodzianka wszechczasów, kto był ten wie!) czy
„Learning To Fly” bezpośrednio nawiązywały do koncertowych monumentów
„The Delicate Sound Of Thunder” i „Pulse”.
?3 godziny wspaniałego koncertu, wspaniałej muzyki. Wniosek? Ludzie kochają Pink Floyd.
I chcą słuchać – jest zapotrzebowanie na koncerty. Prawdziwy PF już w
trasę nie ruszy. Więc pozostaje nam tylko arcyciekawe zjawisko (tak – to
właściwe słowo. Zresztą… Kulturoznawcy do dzieła. Fenomen TAPFS to
temat na przynajmniej udaną pracę magisterską) zwane The Australian Pink
Floyd Show…
Patrząc w sposób bardziej nazwijmy to: globalny. Czy idąc do filharmonii
na wykonanie Chopina, Mozarta, Wagnera itd. mamy tam do czynienia z
prawdziwym Chopinem, Mozartem czy Wagnerem? Nie. Istnieje jeden jedyny
przekaz relacji: zapis nutowy – wykonanie. Wiem, rock ma charakter
wybitnie indywidualny, „osobistyczny”. Ryśka Riedla nie zastąpi facet
ubrany jak Rysiek o podobnej posturze i barwie głosu. Bo jednak Ryśkiem
nigdy się nie stanie. A w całej historii rocka były tylko dwie, tak
naprawdę udane operacje zamiany wokalistów. W Genesis i AC/DC…
Nieważne. Ważne, że dzień po koncercie The Australian Pink Floyd Show od
rana nie mogę oderwać się od dyskografii Pink Floyd. Magiczne
mechanizmy jednak działają.
Paweł Kuncewicz