2009.01.31 – Australian Pink Floyd Show – Wrocław

Mając to szczęście, że osobiście będąc już parę ładnych lat temu na koncercie Pink Floyd w Pradze mogłem doświadczyć potęgi legendy i ich słynnych widowisk koncertowych, jak tylko dowiedziałem się o tym, że wystąpi na dwóch koncertach w Polsce grupa, która uważana jest za najlepszy ich tribute band stwierdziłem, że nie ma takiej siły, która zniechęci mnie do ich obejrzenia. Postanowiłem jeszcze dodatkowo na własne oczy i uszy przekonać się o tym co ujrzałem na jednym z plakatów reklamujących ich koncert na którym ktoś napisał, że są lepsi od oryginału.

Ze względu na trudności ze zdobyciem biletu na bydgoski koncert pozostał mi tylko wypad do Wrocławia. Po (w miarę) komfortowej podróży pociągiem PKP (Boże Strzeż Turystów), szybkim posiłku i błyskawicznym zwiedzeniu Starówki wraz ze znajomymi z którymi byłem, udaliśmy się pod Halę Stulecia. Tutaj duże zaskoczenie.
Na wszystkich koncertach gwiazd dużego kalibru zawsze przed wejściem spotyka się ludzi usiłujących odsprzedać swoje bilety z różnych przyczyn. Tutaj było zupełnie odwrotnie. Mnóstwo ludzi chodziło z wielkimi kartkami na których widniały napisy „Kupię bilet”.

Po pobieżnej kontroli na wejściu udaliśmy się w stronę swoich miejsc mijając po drodze stoisko z pamiątkami, które zważywszy na ceny ominęliśmy szerokim łukiem ( CD – 50 zł, DVD – 90 zł, koszulki – 90 zł). W chwilę potem jak zajęliśmy swoje miejsca na hali zgasło światło i zapanowały egipskie ciemności. Przyznam, że nie jestem zwolennikiem koncertów na których się siedzi a zwłaszcza takich gdy każda próba opuszczenia swojego miejsca powoduje interwencje ochrony, w tym przypadku jednak dzięki takiemu postępowaniu można było uniknąć bałaganu pod sceną. W chwilę po tym jak zgasło światło, z głośników dał się słyszeć charakterystyczny wstęp na klarnecie, dużo dłuższy niż na płycie „The Wall” wykonywany przez jednego z muzyków zespołu, oświetlonego delikatnym zielonym światłem reflektora a już w następnej chwili oślepiający błysk świateł i monstrualnej mocy i dynamice dźwięk gitar podkreślony mocno pracującą perkusją i cudownym brzmieniem organów Hammonda rozpoczął wielkie widowisko zatytułowane „Australian Pink Floyd Show”. Utworem, który je rozpoczął był pierwszy utwór z płyty „The Wall” czyli „In The Flesh”. Dziewięcioro ludzi: Colin Wilison – bas i wokal, Jason Sawford – klawisze, Steve Mac – gitara i wokal, Damian Darlington – gitara i wokal, Paul Bonney – perkusja, Mike Kidson – saksofony oraz Emily Gerrers, Jacquie Williams i Aleksandra Bieńkowska (tak tak proszę Państwa – Polka) – chórki, postanowili pokazać nam jak z własnego hobby, pasji do muzyki i uwielbienia do zespołu Pink Floyd można zrobić swój własny sposób na życie. Trzeba im oddać, że robią to perfekcyjnie i doskonale. Wierność dokładność i szczegółowość ich wersji jest momentami wręcz porażająca. W swoich aranżacjach uwzględniają wszystkie nawet te najdrobniejsze niuanse muzyczne a jednocześnie zostawiają sobie furtkę na drobne zmiany by zaprezentować swoją wirtuozerie gry i aby nie pozostać tylko zespołem odgrywającym utwory Floydów.
Następnym kawałkiem, który usłyszeliśmy był utwór „The Thin Ice”. Duże wrażenie zrobiła na mnie prezentowana na wielkim ekranie wizualizacja żywcem wyjęta z filmu Alana Parkera „The Wall” z Bobem Geldofem w roli głównej. Jest tylko małe ale. Rozumiem lokalny patriotyzm ale wplatanie w tą wizualizacje motywu kangura w niektórych momentach wkurzało oczy. Dosyć dziwnie wyglądały animacje, w których w maszerujących młotkach zamiast obuchów umieszczono podobizny kangurów na trzonkach a już kompletne nieporozumienie to pokazanie okładki płyty „Wish You Were Here”, na której znana nam płonąca postać wita się z kim? Tak tak. Z kangurkiem. Zgroza. Oprócz tych małych wtopek cała reszta była w porządku i idealnie dopełniała efektu tego widowiska.
Podobnie jak na płycie następny utwór rozpoczął się charakterystycznym wstępem na gitarze, odgłosem bawiących się dzieci, warkotem przelatującego śmigłowca i imitującym podwieszony pod niego reflektorem penetrującym całą widownie zatrzymującym się w pewnym momencie w jednym miejscu. To „Another Brick in the Wall Part One”. Zamykając oczy naprawdę można było odnieść wrażenie, że słuchamy koncertu Floydów. Zwłaszcza, że głos Colina momentami bardzo przypomina jego wokalistę. Ale prawdziwy popis dał tu klawiszowiec grupy. Jego solo na organach Hammonda wgniotło mnie w plastikowe krzesło na którym siedziałem. Przed oczyma stanął mi od razu koncert Rogera Watersa zagrany w rocznicę obalenia Muru Berlińskiego, w którym to podobną piękną i niezapomnianą solówką popisał się Thomas Dolby. A i gitarzyści w tym utworze dołożyli swoje parę groszy bardzo mocno ubarwiając i wydłużając tą wersje co nagrodzone zostało owacjami na stojąco. Po tym utworze z głośników dobiegł nas dźwięk sygnału telefonu. Zdawało by się, że wiemy co to za utwór. Nie mylimy się „Mother”. Ale nie jest tak jak w oryginale. Jest dłuższy wstęp, więcej dźwięków organów, jakoś barwniej i ciekawiej. Refren zaśpiewany przez jedną z wokalistek chórku też brzmi inaczej. Bardzo podobne są za to solówki gitar. Po tym kawałku na sali pobrzmiewają śpiewy ptaków i daje się słyszeć odgłos małego dziecka. To wstęp do „Goodbye Blue Sky”, który płynnie przechodzi w utwór „Empty Space”. Tu znowu zmiany w aranżacji. Inaczej, bardziej krzykliwie brzmi wokal, jest więcej dźwięków organów i gitar. Po tym utworze Colin łamaną polszczyzną zapowiada: ” Następna piosenka to „Young Lust”. W tym przypadku zbieżność z oryginałem jest wprost niesamowita. Zarówno pod względem muzyki jak i głosu wokalisty. Ale znowu dołożono szersze partie organów Hammonda. Szkoda, że nie zrobiono tak na płycie „The Wall”. Ich brzmienie doskonale wpasowało by się w jej klimat. Po tym utworze na chwilę robi się ciemno, na scenie pojawia się fotel z siedzącym na nim wokalistą, obok lampka nocna, obok fotela pojawia się jedna z wokalistek podziwiająca ten stworzony na szybko niby pokój. Scena ponownie żywcem wyjęta z filmu Alana Parkera obrazująca utwór „One of My Turnus”, który przekształca się po chwili w bardzo dołujący kawałek „Dont Leave Me Now” z przygnębiającym odgłosem ciężkiego oddechu dobiegającego z głośników. Następnie „Another Brick in the Wall Part II” z lekko zmodyfikowaną partią solową na instrumentach klawiszowych a po nim, kończący pierwszą część koncertu podobnie jak utwór ten kończy pierwszą płytę albumu Floydów „Goodbye Cruel World”.
Po krótkiej dwudziestominutowej przerwie na rozprostowanie siedzeniem w niezbyt wygodnych plastikowych krzesełkach kości, na hali znowu robi się ciemno, na scenie oświetlona jest tylko postać Steva Maca, który na gitarze akustycznej rozpoczyna utworem „Hey You” drugą część koncertu. Po tym kawałku wysłuchujemy ciężki „Is There Anybody Out There”, następnie „Nobody Home” i „Vera” a po nich przygnębiający „Bring the Boys Back Home” niestety z orkiestrą puszczoną z playbacku ale za to z dramatyczną wizualizacją prezentującą okrucieństwa wojny. Po nim przepiękny „Comfortably Numb” z idealnie odegranymi solówkami na gitarach. Później „The Show Must Go On”. Po tym utworze na scenie zapadają ponownie ciemności, uruchomione zostają wszystkie reflektory punktowe i lasery i przechodzimy do utworu „Run Like Hell”. Po nim „Waiting For the Worms”, w którym Colin biega po całej scenie z wielkim megafonem wykrzykując przez niego do publiczności. Później krótki utwór „Stop” a zaraz po nim charakterystyczne skrzypienie drzwi dobiegające z głośników rozpoczyna „The Trial” – jeden z najdziwniejszych utworów zarówno koncertu jak i płyty „The Wall”. Natomiast do następnego kawałka „Outside the Wall” wszyscy muzycy grupy wychodzą na przód sceny i odśpiewają go przy akompaniamencie akordeonu, mandoliny i klarnetu. Po nim następuje tradycyjny ukłon dla publiczności i przy ogromnych owacjach na stojąco, muzycy opuszczają scenę. Ale z nami nie jest tak łatwo. Nieprzerwane brawa i tupanie w podłogę zmusza grupę do powrotu. Ale co dalej? Koncert poświęcony jest 30-leciu powstania płyty „The Wall” a odtworzono już całość tego widowiska. Ale tu nastąpiła kolejna niespodzianka. Charakterystyczny wstęp, który nie mógł zapowiedzieć niczego innego jak tylko „Shine On You Crazy Diamond (Part One) z wzruszającą wizualizacją, na której pojawia się zdjęcie Syda Barreta pierwszego wokalisty i gitarzysty Pink Floyd, któremu poświęcony jest ten utwór. Następnie „The Great Gig in The Sky” z przepięknym solowym popisem jednej z wokalistek chóru nagrodzonym długimi owacjami na stojąco. Po nim „Learning To Fly”, „Wish You Were Here” oraz utwór w czasie którego zaprezentowano nie tylko wszystkie zainstalowane ponad sceną i nad nią reflektory, lampy stroboskopowe i lasery, ale także po lewej stronie sceny pojawiła się wielka nadmuchiwana świnia z oczami świecącymi na czerwono po widowni. To mój ulubiony utwór z płyty „Meddle”” czyli „One of These Days” z pięknie poprowadzonym basem i popisem gry Steva na gitarze slide. Po tym utworze przyszedł jednak czas na pożegnanie. Przy mikrofonie pojawiła się jedna z wokalistek chórku (ta od solówki w „The Great Gig in the Sky”) i przepiękną polszczyzną podziękowała wszystkim za przybycie, zaprosiła nas na kolejne koncerty zespołu oraz zapowiedziała ostatni już utwór tego koncertu. Grupa pożegnała się z nami utworami „Brain Damage” i „Eclipse” z płyty „Dark Side of the Moon”.
Muzycy schodzili ze sceny nagrodzeni w pełni zasłużonymi owacjami na stojąco. Koncert zrobił na mnie ogromne wrażenie. W przeciwieństwie do koncertu Rogera Watersa sprzed dobrych 19 lat zaprezentowanego w rocznicę obalenia Muru Berlińskiego, gdzie postawiono na mocno teatralną oprawę widowiska, tu zespół skupił się na przesłaniu muzycznym wspomagając go przepiękną oprawą świetlną i wizualizacją. Są dobrzy. Są naprawdę dobrzy. Ale czy reklamowanie ich jako zespół lepszy od oryginału nie uwłacza trochę legendzie grupy Pink Floyd ? Moim zdaniem trochę tak. Król może być tylko jeden. Do oryginału na pewno zabrakło mi większej oprawy świetlnej a i dźwiękowi zabrakło tej przestrzeni, z której słyną koncerty grupy Pink Floyd. Osąd pozostawiam tym, którzy mogli porównać koncerty grupy Pink Floyd i Australian prawie Pink Floyd. W tym przypadku „prawie” robi różnice. Z całym szacunkiem i ukłonem po pas dla Australijczyków za to co robią

Irek Dudziński

Dodaj komentarz