Mając to szczęście, że osobiście będąc już parę ładnych lat temu na
koncercie Pink Floyd w Pradze mogłem doświadczyć potęgi legendy i ich
słynnych widowisk koncertowych, jak tylko dowiedziałem się o tym, że
wystąpi na dwóch koncertach w Polsce grupa, która uważana jest za
najlepszy ich tribute band stwierdziłem, że nie ma takiej siły, która
zniechęci mnie do ich obejrzenia. Postanowiłem jeszcze dodatkowo na
własne oczy i uszy przekonać się o tym co ujrzałem na jednym z plakatów
reklamujących ich koncert na którym ktoś napisał, że są lepsi od
oryginału.
Ze względu na trudności ze zdobyciem biletu na bydgoski koncert
pozostał mi tylko wypad do Wrocławia. Po (w miarę) komfortowej podróży
pociągiem PKP (Boże Strzeż Turystów), szybkim posiłku i błyskawicznym
zwiedzeniu Starówki wraz ze znajomymi z którymi byłem, udaliśmy się pod
Halę Stulecia. Tutaj duże zaskoczenie.
Na wszystkich koncertach gwiazd dużego kalibru zawsze przed wejściem
spotyka się ludzi usiłujących odsprzedać swoje bilety z różnych
przyczyn. Tutaj było zupełnie odwrotnie. Mnóstwo ludzi chodziło z
wielkimi kartkami na których widniały napisy „Kupię bilet”.
Po pobieżnej kontroli na wejściu udaliśmy się w stronę swoich miejsc
mijając po drodze stoisko z pamiątkami, które zważywszy na ceny
ominęliśmy szerokim łukiem ( CD – 50 zł, DVD – 90 zł, koszulki – 90 zł).
W chwilę potem jak zajęliśmy swoje miejsca na hali zgasło światło i
zapanowały egipskie ciemności. Przyznam, że nie jestem zwolennikiem
koncertów na których się siedzi a zwłaszcza takich gdy każda próba
opuszczenia swojego miejsca powoduje interwencje ochrony, w tym
przypadku jednak dzięki takiemu postępowaniu można było uniknąć bałaganu
pod sceną. W chwilę po tym jak zgasło światło, z głośników dał się
słyszeć charakterystyczny wstęp na klarnecie, dużo dłuższy niż na płycie
„The Wall” wykonywany przez jednego z muzyków zespołu, oświetlonego
delikatnym zielonym światłem reflektora a już w następnej chwili
oślepiający błysk świateł i monstrualnej mocy i dynamice dźwięk gitar
podkreślony mocno pracującą perkusją i cudownym brzmieniem organów
Hammonda rozpoczął wielkie widowisko zatytułowane „Australian Pink Floyd
Show”. Utworem, który je rozpoczął był pierwszy utwór z płyty „The
Wall” czyli „In The Flesh”. Dziewięcioro ludzi: Colin Wilison – bas i
wokal, Jason Sawford – klawisze, Steve Mac – gitara i wokal, Damian
Darlington – gitara i wokal, Paul Bonney – perkusja, Mike Kidson –
saksofony oraz Emily Gerrers, Jacquie Williams i Aleksandra Bieńkowska
(tak tak proszę Państwa – Polka) – chórki, postanowili pokazać nam jak z
własnego hobby, pasji do muzyki i uwielbienia do zespołu Pink Floyd
można zrobić swój własny sposób na życie. Trzeba im oddać, że robią to
perfekcyjnie i doskonale. Wierność dokładność i szczegółowość ich wersji
jest momentami wręcz porażająca. W swoich aranżacjach uwzględniają
wszystkie nawet te najdrobniejsze niuanse muzyczne a jednocześnie
zostawiają sobie furtkę na drobne zmiany by zaprezentować swoją
wirtuozerie gry i aby nie pozostać tylko zespołem odgrywającym utwory
Floydów.
Następnym kawałkiem, który usłyszeliśmy był utwór „The Thin Ice”. Duże
wrażenie zrobiła na mnie prezentowana na wielkim ekranie wizualizacja
żywcem wyjęta z filmu Alana Parkera „The Wall” z Bobem Geldofem w roli
głównej. Jest tylko małe ale. Rozumiem lokalny patriotyzm ale wplatanie w
tą wizualizacje motywu kangura w niektórych momentach wkurzało oczy.
Dosyć dziwnie wyglądały animacje, w których w maszerujących młotkach
zamiast obuchów umieszczono podobizny kangurów na trzonkach a już
kompletne nieporozumienie to pokazanie okładki płyty „Wish You Were
Here”, na której znana nam płonąca postać wita się z kim? Tak tak. Z
kangurkiem. Zgroza. Oprócz tych małych wtopek cała reszta była w
porządku i idealnie dopełniała efektu tego widowiska.
Podobnie jak na płycie następny utwór rozpoczął się charakterystycznym
wstępem na gitarze, odgłosem bawiących się dzieci, warkotem
przelatującego śmigłowca i imitującym podwieszony pod niego reflektorem
penetrującym całą widownie zatrzymującym się w pewnym momencie w jednym
miejscu. To „Another Brick in the Wall Part One”. Zamykając oczy
naprawdę można było odnieść wrażenie, że słuchamy koncertu Floydów.
Zwłaszcza, że głos Colina momentami bardzo przypomina jego wokalistę.
Ale prawdziwy popis dał tu klawiszowiec grupy. Jego solo na organach
Hammonda wgniotło mnie w plastikowe krzesło na którym siedziałem. Przed
oczyma stanął mi od razu koncert Rogera Watersa zagrany w rocznicę
obalenia Muru Berlińskiego, w którym to podobną piękną i niezapomnianą
solówką popisał się Thomas Dolby. A i gitarzyści w tym utworze dołożyli
swoje parę groszy bardzo mocno ubarwiając i wydłużając tą wersje co
nagrodzone zostało owacjami na stojąco. Po tym utworze z głośników
dobiegł nas dźwięk sygnału telefonu. Zdawało by się, że wiemy co to za
utwór. Nie mylimy się „Mother”. Ale nie jest tak jak w oryginale. Jest
dłuższy wstęp, więcej dźwięków organów, jakoś barwniej i ciekawiej.
Refren zaśpiewany przez jedną z wokalistek chórku też brzmi inaczej.
Bardzo podobne są za to solówki gitar. Po tym kawałku na sali
pobrzmiewają śpiewy ptaków i daje się słyszeć odgłos małego dziecka. To
wstęp do „Goodbye Blue Sky”, który płynnie przechodzi w utwór „Empty
Space”. Tu znowu zmiany w aranżacji. Inaczej, bardziej krzykliwie brzmi
wokal, jest więcej dźwięków organów i gitar. Po tym utworze Colin
łamaną polszczyzną zapowiada: ” Następna piosenka to „Young Lust”. W tym
przypadku zbieżność z oryginałem jest wprost niesamowita. Zarówno pod
względem muzyki jak i głosu wokalisty. Ale znowu dołożono szersze partie
organów Hammonda. Szkoda, że nie zrobiono tak na płycie „The Wall”. Ich
brzmienie doskonale wpasowało by się w jej klimat. Po tym utworze na
chwilę robi się ciemno, na scenie pojawia się fotel z siedzącym na nim
wokalistą, obok lampka nocna, obok fotela pojawia się jedna z
wokalistek podziwiająca ten stworzony na szybko niby pokój. Scena
ponownie żywcem wyjęta z filmu Alana Parkera obrazująca utwór „One of
My Turnus”, który przekształca się po chwili w bardzo dołujący kawałek
„Dont Leave Me Now” z przygnębiającym odgłosem ciężkiego oddechu
dobiegającego z głośników. Następnie „Another Brick in the Wall Part II”
z lekko zmodyfikowaną partią solową na instrumentach klawiszowych a po
nim, kończący pierwszą część koncertu podobnie jak utwór ten kończy
pierwszą płytę albumu Floydów „Goodbye Cruel World”.
Po krótkiej dwudziestominutowej przerwie na rozprostowanie siedzeniem w
niezbyt wygodnych plastikowych krzesełkach kości, na hali znowu robi
się ciemno, na scenie oświetlona jest tylko postać Steva Maca, który na
gitarze akustycznej rozpoczyna utworem „Hey You” drugą część koncertu.
Po tym kawałku wysłuchujemy ciężki „Is There Anybody Out There”,
następnie „Nobody Home” i „Vera” a po nich przygnębiający „Bring the
Boys Back Home” niestety z orkiestrą puszczoną z playbacku ale za to z
dramatyczną wizualizacją prezentującą okrucieństwa wojny. Po nim
przepiękny „Comfortably Numb” z idealnie odegranymi solówkami na
gitarach. Później „The Show Must Go On”. Po tym utworze na scenie
zapadają ponownie ciemności, uruchomione zostają wszystkie reflektory
punktowe i lasery i przechodzimy do utworu „Run Like Hell”. Po nim
„Waiting For the Worms”, w którym Colin biega po całej scenie z wielkim
megafonem wykrzykując przez niego do publiczności. Później krótki utwór
„Stop” a zaraz po nim charakterystyczne skrzypienie drzwi dobiegające z
głośników rozpoczyna „The Trial” – jeden z najdziwniejszych utworów
zarówno koncertu jak i płyty „The Wall”. Natomiast do następnego kawałka
„Outside the Wall” wszyscy muzycy grupy wychodzą na przód sceny i
odśpiewają go przy akompaniamencie akordeonu, mandoliny i klarnetu. Po
nim następuje tradycyjny ukłon dla publiczności i przy ogromnych
owacjach na stojąco, muzycy opuszczają scenę. Ale z nami nie jest tak
łatwo. Nieprzerwane brawa i tupanie w podłogę zmusza grupę do powrotu.
Ale co dalej? Koncert poświęcony jest 30-leciu powstania płyty „The
Wall” a odtworzono już całość tego widowiska. Ale tu nastąpiła kolejna
niespodzianka. Charakterystyczny wstęp, który nie mógł zapowiedzieć
niczego innego jak tylko „Shine On You Crazy Diamond (Part One) z
wzruszającą wizualizacją, na której pojawia się zdjęcie Syda Barreta
pierwszego wokalisty i gitarzysty Pink Floyd, któremu poświęcony jest
ten utwór. Następnie „The Great Gig in The Sky” z przepięknym solowym
popisem jednej z wokalistek chóru nagrodzonym długimi owacjami na
stojąco. Po nim „Learning To Fly”, „Wish You Were Here” oraz utwór w
czasie którego zaprezentowano nie tylko wszystkie zainstalowane ponad
sceną i nad nią reflektory, lampy stroboskopowe i lasery, ale także po
lewej stronie sceny pojawiła się wielka nadmuchiwana świnia z oczami
świecącymi na czerwono po widowni. To mój ulubiony utwór z płyty
„Meddle”” czyli „One of These Days” z pięknie poprowadzonym basem i
popisem gry Steva na gitarze slide. Po tym utworze przyszedł jednak czas
na pożegnanie. Przy mikrofonie pojawiła się jedna z wokalistek chórku
(ta od solówki w „The Great Gig in the Sky”) i przepiękną polszczyzną
podziękowała wszystkim za przybycie, zaprosiła nas na kolejne koncerty
zespołu oraz zapowiedziała ostatni już utwór tego koncertu. Grupa
pożegnała się z nami utworami „Brain Damage” i „Eclipse” z płyty „Dark
Side of the Moon”.
Muzycy schodzili ze sceny nagrodzeni w pełni zasłużonymi owacjami na
stojąco. Koncert zrobił na mnie ogromne wrażenie. W przeciwieństwie do
koncertu Rogera Watersa sprzed dobrych 19 lat zaprezentowanego w
rocznicę obalenia Muru Berlińskiego, gdzie postawiono na mocno teatralną
oprawę widowiska, tu zespół skupił się na przesłaniu muzycznym
wspomagając go przepiękną oprawą świetlną i wizualizacją. Są dobrzy. Są
naprawdę dobrzy. Ale czy reklamowanie ich jako zespół lepszy od
oryginału nie uwłacza trochę legendzie grupy Pink Floyd ? Moim zdaniem
trochę tak. Król może być tylko jeden. Do oryginału na pewno zabrakło mi
większej oprawy świetlnej a i dźwiękowi zabrakło tej przestrzeni, z
której słyną koncerty grupy Pink Floyd. Osąd pozostawiam tym, którzy
mogli porównać koncerty grupy Pink Floyd i Australian prawie Pink Floyd.
W tym przypadku „prawie” robi różnice. Z całym szacunkiem i ukłonem po
pas dla Australijczyków za to co robią
Irek Dudziński