Od razu na wstępie chciałbym nadmienić, iż nie należę do grona
zagorzałych sympatyków zespołu, a do ich twórczości podchodzę z lekkim
przymrużeniem oka i pewnym dystansem. Nie do końca rozumiem fenomen
popularności tej formacji, no ale jak wiadomo – nie każdemu wszystko
musi smakować. Stąd też nie oddam się „ślepej” afirmacji, choć muszę
przyznać, że koncert, w którym uczestniczyłem – był naprawdę ciekawy.
Oczywiście nie powiem, że w ogóle nie słucham niczego z twórczości
Riverside, bo skłamałbym mówiąc, iż od czasu do czasu, nie zapuszczam
sobie „Second Life Syndrom”, czy „Rapid Eye Movement”. Jednak sedno
sprawy tkwi w tym, że żadnego ich albumu nie mogłem niestety strawić w
całości. Za to Riverside „w realu” – to już całkiem inna historia. Nie
tak dawno temu widziałem ich występ w Spodku, gdy supportowali Dream
Theater i mimo żenującego nagłośnienia (anty – brawa dla akustyków),
panowie zrobili na mnie niemałe wrażenie. Od tamtego momentu nieco
bardziej zainteresowałem się zespołem i byłem ciekaw, jak chłopaki
wypadną podczas odgrywania pełnego seta.
Co do samego wydarzenia, to mogę się śmiało pokusić o stwierdzenie, że
moje uczestnictwo w zjawisku o nazwie „Reality Dream Tour 2008”, było
czystym zbiegiem okoliczności. Pomimo tego, że Wrocław jest moim
rodzinnym miastem, ostatnio rzadko tam bywam i tak się dziwnie złożyło,
że akurat w dniu kiedy planowałem odwiedzić „stare śmieci”, miał się
odbyć koncert Riverside. Postanowiłem więc, jak to mówią, upiec dwie
pieczenie na jednym ogniu.
W rezultacie, przy siedzibie radia pojawiłem się w okolicach godziny
19-tej, gdzie w sali im. Jana Karczmarka miał się zaprezentować
stołeczny Riverside oraz jak się dowiedziałem już na miejscu, kanadyjski
The Last Supper w roli supportu. Według tego co było napisane na
biletach, o 19-tej miały zostać otwarte wrota i w pewnym sensie tak się
stało, tyle że owe wrota prowadziły jedynie do korytarza, który z
pewnością nie był odpowiedni by pomieścić tak dużą liczbę ludzi. Kto był
– wie co mam na myśli. Ludzie byli zmuszeni czekać godzinę w warunkach
mało komfortowych, co lekko mówiąc było dość męczące (ogromny minus dla
organizatora!). Na szczęście obyło się bez ofiar w ludziach i jakoś
kilka minut po 20-tej otworzono drzwi do sali koncertowej, gdzie warunki
były już takie jakie być powinny. Sala robiła wrażenie i muszę
przyznać, że wybór tego miejsca był trafiony, bo klimat, warunki
akustyczne – idealnie zgrały się z muzyką Riverside. W środku były
wyłącznie miejsca siedzące, ale to również tworzyło pewien klimat i
pozwalało w wygodnych, domowych wręcz warunkach oddać się muzycznej
uczcie.
Jednak zanim na scenie zagościła gwiazda wieczoru, trzeba było spędzić kilka chwil
w towarzystwie The Last Supper – formacji, która muszę przyznać, do tej
pory była mi zupełnie nieznana. Moje ostatnie, przykre doświadczenia z
supportami, w tym przypadku nie potwierdziły dramatycznej reguły.
Kanadyjczycy pokazali się z dobrej strony. Może ich muzyka nie była
specjalnie odkrywcza i powalająca, tym niemniej oglądało się ich
z zainteresowaniem. Dużym plusem były fragmenty, gdzie obok wokalisty
swoje umiejętności wokalne prezentował dość charakterystyczny
gitarzysta.
Po występie pierwszej grupy, nastąpiła przerwa techniczna, po której na
scenie miał się pojawić mocno wyczekiwany Riverside. Przed wyjściem
gwiazdy wieczoru, testowano oświetlenie, które było ogromnym atutem tego
spektaklu i w połączeniu z klimatycznymi dźwiękami twórców „Conceiving
You” tworzyło wyjątkową, magiczną atmosferę. W okolicach godziny 22-ej,
oczekiwanie dobiegło końca i z głośników „wylały” się dźwięki intro z
fragmentami różnych utworów Riverside, co skojarzyło mi się z Dream
Theater, którzy już wcześniej pokusili się o taki eksperyment. Po tym
wstępie, witany gromkimi brawami – zespół zaprezentował instrumentalny
„Reality Dream II” i już od pierwszych dźwięków było wiadomo, że ten
wieczór będzie udany. Riverside to zespół
z pewnością doświadczony i od razu dało się to wyczuć. Potrafią stworzyć
specyficzną atmosferę, do czego z pewnością przyczyniła się
perfekcyjnie przygotowana oprawa świetlna.
W następnej kolejności można było usłyszeć „Volte-Face”, „Out Myself” i „Rainbow Box”
z ostatniej płyty studyjnej. Pomiędzy utworami wokalista Mariusz Duda, łapał kontakt
z publicznością, robiąc to w taki sposób, że przerwy między kolejnymi
utworami nie były drażniące i nie zapadała niezręczna chwila ciszy. Jego
wyważone humorystyczne zachowanie budowało przyjazną atmosferę i za to
również duży plus.
„I Turned You Down”, ze specyficzną gestykulacją Mariusza w czasie
wyśpiewywania tytułowych słów, „Reality Dream III”, „Acronym Love” i
„Beyond The Eyelids” to kolejne utwory podczas tego koncertu. Kawałki
uświetniały instrumentalne improwizacje, w dużej mierze należące do
gitarzysty Piotra Grudzińskiego, którego partie gitarowe dość mocno
przywoływały mi na myśl gitary a’la Pink Floyd. Zresztą w pewnym
momencie, gitarzysta pokusił się o wykonanie floydowego motywu. W
następnej kolejności zespół zaprezentował „Back To The River”, świetny
„Conceiving You”, „Dence With The Shadow” i na koniec jeszcze dwie
kompozycje, w tym „Before”.
Teoretycznie w tym momencie koncert miał się zakończyć, ale jak łatwo
się domyślić, publiczność tak łatwo nie pozwoliła zniknąć chłopakom ze
sceny. Gromkie brawa
i skandowanie nazwy spowodowały, że zespół bisował nie jeden, a dwa
razy. Dało się zauważyć spore zadowolenie na twarzach muzyków, ale to
też nie powinno nikogo dziwić. Podczas pierwszego bisu Riverside wykonał
„Ultimate Trip” i „ Panic Room”. Natomiast na drugi bis zespół
zaprezentował „The Curtain Falls”, utwór z debiutanckiego krążka,
z tradycyjnym jak mi się wydaje, schodzeniem poszczególnych muzyków ze
sceny. To była ostatnia kompozycja, jaką można było usłyszeć podczas
tego magicznego koncertu, który zakończył się w okolicach 23-ej.
Myślę, że ten koncert przypadłby do gustu nawet osobie, która nie jest
wielkim fanem Riverside, nie wspominając już o tych, którzy są zakochani
w muzyce Warszawiaków. Niezwykle ważnym elementem tego występu była
oprawa sceniczna, o czym pisałem już wcześniej. Również luz i obycie na
scenie sprawiały, że koncert oglądało się z przyjemnością. Poza tym
zaspokoiłem swą ciekawość odnośnie tego, jak zespół prezentuje się w
pełnym secie i trzeba przyznać, iż byłem w pełni usatysfakcjonowany.
Wydaje mi się, że publiczność licząca około pięciuset osób,
uczestnicząca w tym wydarzeniu, była równie zadowolona jak ja, bo
koncert wypadł naprawdę dobrze, ale mimo iż był tak udany – moje
usposobienie wobec samej muzyki zespołu, nie uległo zbyt wielkiej
zmianie. Jedno jest pewne – umocniło się moje przekonanie w tym, że na
żywo Riverside, to solidny band, który do swoich fanów podchodzi z
prawdziwym profesjonalizmem.
Marcin Magiera