Każdy chyba gdzieś tam ma listę zespołów, które chciałby zobaczyć w
akcji na scenie, a do tej pory nie miał takiej możliwości. Jedne z tych
zespołów to uznane gwiazdy, jeszcze inne zgoła odmiennie, to stosunkowo
mało znane zespoły, których koncert w naszym kraju graniczy niemal z
cudem. Dla mnie jeden z takich cudów niedawno się ziścił, a na deskach
katowickiego teatru im. Stanisława Wyspiańskiego zagrała brytyjska
formacja Credo.
Zacznijmy jednak od początku. Jak zapewne wszyscy wiecie na całkiem
interesującą trasę po Polsce udała się uznana formacja Pendragon. Jej
ukoronowaniem miał być występ wraz z Credo oraz Final Conflict przed
katowicką publicznością. Oczywiście, skoro Teatr Wyspiańskiego, to
obowiązkowe DVD (które to już nagrywane przez Pendragon w tym miejscu?).
Dla mniej znanych formacji to być może jedyna okazja do w pełni
profesjonalnej realizacji tego typu wydawnictwa.
Na początek na scenie zaprezentowała się grupa Final Conflict. Prawdę
mówiąc to był mój pierwszy kontakt z tym zespołem, ale nie będę ukrywał,
że to co zaprezentowali na scenie nie zrobiło na mnie specjalnego
wrażenia. Dwóch grających na gitarach wokalistów, muzyk obsługujący
instrumenty klawiszowe i (strzelam) świeża krew w zespole, czyli sekcja
rytmiczna (strzał ten wynika z faktu, że basista i perkusista grupy
wyglądali na sporo młodszych od pozostałych muzyków) – mogę się jednak
oczywiście mylić. Nie najlepiej wypadło brzmienie koncertu, które było
moim zdaniem zdecydowanie za głośne i mało selektywne, chwilami trzeba
było wręcz zatykać uszy, aby można było wyłapać cokolwiek z tej ściany
dźwięków. Jeżeli chodzi o samą muzykę zaprezentowaną przez zespół, to
był to neo progresywny rock, z nieco teatralnymi fragmentami i sporą
dozą patetyzmu. Ciekawym solem popisał się perkusista, a summa sumarum
muzycy najwyraźniej byli zadowoleni ze swojego występu. Reakcje
publiczności może dalekie były od euforycznego entuzjazmu (to miało
nastąpić później), nie mniej zespół został przyjęty ciepło, a na
twarzach niektórych spośród zgromadzonych osób było można zauważyć
zadowolenie i fakt, że przybyli tu poniekąd właśnie dla tej formacji.
Krótka przerwa i na scenie zadomowiła się kolejna formacja – Credo. Będę
nieobiektywny, ale dla mnie to był występ tego wieczoru. Zespół,
którego zapewne nie znała większość z osób, które pojawiły się na
widowni, zaskarbił sobie sympatię publiki i co musiało być dla nich
niezwykle budujące i miłe, doczekał się trzykrotnej owacji na stojąco!! O
fakcie jak został odebrany występ niech świadczy to, że po swoim
koncercie sprzedali wszystkie płyty, jakie mieli przeznaczone na ten
występ, czyli 60 egzemplarzy! Wynik godny uwagi. Muzycy zaprezentowali
wszystkie utwory z rewelacyjnego krążka Rhetorić, składankę z utworów
wchodzących w skład prehistorycznego już niemal debiutu – Field of
Vision oraz jeden niezwykle złożony i wielowątkowy – trwający
kilkanaście minut, nowy utwór (podobno jeszcze bez tytułu, ale nie
zdziwię się, jeżeli zostanie opatrzony nazwą Round & Round).
Niesamowite wrażenie sprawiał wokalista zespołu – Mark Colton. Prywatnie
niezwykle spokojny i ułożony człowiek okazał się prawdziwym showmanem,
do tego z niezwykłą charyzmą! Biegał po scenie (kilka razy
niebezpiecznie plątając się w kablach), bawił się z kamerą a występ
wzbogacał teatralnymi gestami i aktorstwem. Każdy utwór opatrywał krótką
opowieścią, czego dotyczy, wspominał również, co nie co o polskim
trunku narodowym (co spotkało się z nieukrywanym entuzjazmem części
publiczności). Muzycy Credo nie należą do najmłodszych, ale luz, jaki
zaprezentowali na scenie i radość grania były tak imponujące i
odczuwalne, można się było nimi wręcz zarazić. Tim Birrell, gitarzysta
zespołu przez większość występu nie pozbywał się uśmiechu, a gitarowe
sola, które prezentował wywoływały ciarki zbliżone do tych, których
można być ofiarą słuchając popisów Steve’a Rotherego. Podobny feeling,
podobna dawka emocji, jednym słowem granie, w którym nad karkołomnymi
popisami i techniką liczy się serce i dusza. Należy mieć tylko nadzieję,
że ze nie był to pierwszy i ostatni kontakt zespołu Polską
publicznością, i że w najbliższej przyszłości zespół powróci do kraju
nad Wisłą by zagrać kilka koncertów. Rewelacyjny występ i myślę, ze
wiele osób już teraz wie, że zakup DVD z tego występu jest obowiązkiem.
Na końcu, na scenie pojawiła się gwiazda wieczoru i obecnie jeden z
niekwestionowanych liderów progresywnego nurtu – Pendragon. Ciężko coś
mi napisać o tym występie. Nie, dlatego, że był słaby, nic z tych
rzeczy. Wynika to raczej z racji tego, iż mnie nie było dane widzieć
słabego koncertu tego zespołu. Jak zwykle totalnie wyluzowany Nick
Barrett, Peter Gee, który kilkukrotnie ścigał się z czasem zamieniając
instrumenty, palący swe kadzidełka Clive Nolan i….nowa postać w zespole,
perkusista – Scott Higham. Scott zrobił (chyba na wszystkich)
piorunujące wrażenie! Zero skrępowania, zachowywał się, co najmniej tak
jakby zakładał Pendragon z Barrettem. Luz i zachowania za perkusją,
które kojarzyły mi się ze zwierzakiem metalu czyli Mickiem Terraną.
Wprowadził on do tego występu mnóstwo pozytywnych emocji i radosnej
atmosfery. Pendragon zaprezentowali materiał przekrojowy, nie zabrakło
oczywiście utworów z nowego krążka zespołu – Pure. Nowy materiał na żywo
wypadł rewelacyjnie. Generalnie zespół w sposób widoczny (a raczej
słyszalny) odchodzi od bajkowo/baśniowych klimatów, ale to nowe,
chwilami nieco bardziej drapieżne oblicze zespołu bardzo mi odpowiada.
Pod jednym względem koncert Pendragon (spośród tych, w których było mi
dane uczestniczyć) był wyjątkowy. Mam tu na myśli bisy! To były chyba
jedne z najdłuższych bisów w historii rocka, a trwały bez mała godzinę!
Jak tu jednak zejść ze sceny gdy publiczność nie chce o tym słyszeć, a
nieco (zazwyczaj) skostniała, siedząca publika teatru Wyspiańskiego,
znakomicie bawiła się stojąc, skacząc czy podrygując pod sceną. Niestety
i koncert Pendragon dobiegł końca, a wraz z nim trasa zespołu po
Polsce. Teraz nie pozostaje nic innego jak czekać, bo to, że wrócą jest
pewne. Na koniec Nick Barrett stwierdził (nie wiadomo, ile było w tym
kurtuazji), ze była to chyba ich najlepsza trasa, jaką kiedykolwiek
grali i miejmy nadzieję, że obecnie, już ją wspominając, dalej tak
myśli.
Podsumowując. Trzy zespoły i narastające napięcie oraz stopniowe
podgrzewanie atmosfery. Final Conflict na początek. zagrało poprawny,
choć mało porywający koncert, Credo, czyli grupa nieco starszych panów,
której energii i charyzmy wokalisty mógłby pozazdrościć niejeden
frontman oraz wisienka na tym torcie w postaci Pendragon. Było
niesamowicie, a jeżeli ktoś jeszcze nie miał okazji uczestniczyć w
progresywnych koncertach w katowickim Teatrze Wyspiańskiego to
zapraszam, to magiczne przeżycie…
FINAL CONFLICT
CREDO
PENDRAGON
tekst i zdjęcia: Piotr Michalski