2008.10.13 – Pendragon/ Credo/ Final Conflict – Katowice

Każdy chyba gdzieś tam ma listę zespołów, które chciałby zobaczyć w akcji na scenie, a do tej pory nie miał takiej możliwości. Jedne z tych zespołów to uznane gwiazdy, jeszcze inne zgoła odmiennie, to stosunkowo mało znane zespoły, których koncert w naszym kraju graniczy niemal z cudem. Dla mnie jeden z takich cudów niedawno się ziścił, a na deskach katowickiego teatru im. Stanisława Wyspiańskiego zagrała brytyjska formacja Credo.

Zacznijmy jednak od początku. Jak zapewne wszyscy wiecie na całkiem interesującą trasę po Polsce udała się uznana formacja Pendragon. Jej ukoronowaniem miał być występ wraz z Credo oraz Final Conflict przed katowicką publicznością. Oczywiście, skoro Teatr Wyspiańskiego, to obowiązkowe DVD (które to już nagrywane przez Pendragon w tym miejscu?). Dla mniej znanych formacji to być może jedyna okazja do w pełni profesjonalnej realizacji tego typu wydawnictwa.

Na początek na scenie zaprezentowała się grupa Final Conflict. Prawdę mówiąc to był mój pierwszy kontakt z tym zespołem, ale nie będę ukrywał, że to co zaprezentowali na scenie nie zrobiło na mnie specjalnego wrażenia. Dwóch grających na gitarach wokalistów, muzyk obsługujący instrumenty klawiszowe i (strzelam) świeża krew w zespole, czyli sekcja rytmiczna (strzał ten wynika z faktu, że basista i perkusista grupy wyglądali na sporo młodszych od pozostałych muzyków) – mogę się jednak oczywiście mylić. Nie najlepiej wypadło brzmienie koncertu, które było moim zdaniem zdecydowanie za głośne i mało selektywne, chwilami trzeba było wręcz zatykać uszy, aby można było wyłapać cokolwiek z tej ściany dźwięków. Jeżeli chodzi o samą muzykę zaprezentowaną przez zespół, to był to neo progresywny rock, z nieco teatralnymi fragmentami i sporą dozą patetyzmu. Ciekawym solem popisał się perkusista, a summa sumarum muzycy najwyraźniej byli zadowoleni ze swojego występu. Reakcje publiczności może dalekie były od euforycznego entuzjazmu (to miało nastąpić później), nie mniej zespół został przyjęty ciepło, a na twarzach niektórych spośród zgromadzonych osób było można zauważyć zadowolenie i fakt, że przybyli tu poniekąd właśnie dla tej formacji.

Krótka przerwa i na scenie zadomowiła się kolejna formacja – Credo. Będę nieobiektywny, ale dla mnie to był występ tego wieczoru. Zespół, którego zapewne nie znała większość z osób, które pojawiły się na widowni, zaskarbił sobie sympatię publiki i co musiało być dla nich niezwykle budujące i miłe, doczekał się trzykrotnej owacji na stojąco!! O fakcie jak został odebrany występ niech świadczy to, że po swoim koncercie sprzedali wszystkie płyty, jakie mieli przeznaczone na ten występ, czyli 60 egzemplarzy! Wynik godny uwagi. Muzycy zaprezentowali wszystkie utwory z rewelacyjnego krążka Rhetorić, składankę z utworów wchodzących w skład prehistorycznego już niemal debiutu – Field of Vision oraz jeden niezwykle złożony i wielowątkowy – trwający kilkanaście minut, nowy utwór (podobno jeszcze bez tytułu, ale nie zdziwię się, jeżeli zostanie opatrzony nazwą Round & Round). Niesamowite wrażenie sprawiał wokalista zespołu – Mark Colton. Prywatnie niezwykle spokojny i ułożony człowiek okazał się prawdziwym showmanem, do tego z niezwykłą charyzmą! Biegał po scenie (kilka razy niebezpiecznie plątając się w kablach), bawił się z kamerą a występ wzbogacał teatralnymi gestami i aktorstwem. Każdy utwór opatrywał krótką opowieścią, czego dotyczy, wspominał również, co nie co o polskim trunku narodowym (co spotkało się z nieukrywanym entuzjazmem części publiczności). Muzycy Credo nie należą do najmłodszych, ale luz, jaki zaprezentowali na scenie i radość grania były tak imponujące i odczuwalne, można się było nimi wręcz zarazić. Tim Birrell, gitarzysta zespołu przez większość występu nie pozbywał się uśmiechu, a gitarowe sola, które prezentował wywoływały ciarki zbliżone do tych, których można być ofiarą słuchając popisów Steve’a Rotherego. Podobny feeling, podobna dawka emocji, jednym słowem granie, w którym nad karkołomnymi popisami i techniką liczy się serce i dusza. Należy mieć tylko nadzieję, że ze nie był to pierwszy i ostatni kontakt zespołu Polską publicznością, i że w najbliższej przyszłości zespół powróci do kraju nad Wisłą by zagrać kilka koncertów. Rewelacyjny występ i myślę, ze wiele osób już teraz wie, że zakup DVD z tego występu jest obowiązkiem.

Na końcu, na scenie pojawiła się gwiazda wieczoru i obecnie jeden z niekwestionowanych liderów progresywnego nurtu – Pendragon. Ciężko coś mi napisać o tym występie. Nie, dlatego, że był słaby, nic z tych rzeczy. Wynika to raczej z racji tego, iż mnie nie było dane widzieć słabego koncertu tego zespołu. Jak zwykle totalnie wyluzowany Nick Barrett, Peter Gee, który kilkukrotnie ścigał się z czasem zamieniając instrumenty, palący swe kadzidełka Clive Nolan i….nowa postać w zespole, perkusista – Scott Higham. Scott zrobił (chyba na wszystkich) piorunujące wrażenie! Zero skrępowania, zachowywał się, co najmniej tak jakby zakładał Pendragon z Barrettem. Luz i zachowania za perkusją, które kojarzyły mi się ze zwierzakiem metalu czyli Mickiem Terraną. Wprowadził on do tego występu mnóstwo pozytywnych emocji i radosnej atmosfery. Pendragon zaprezentowali materiał przekrojowy, nie zabrakło oczywiście utworów z nowego krążka zespołu – Pure. Nowy materiał na żywo wypadł rewelacyjnie. Generalnie zespół w sposób widoczny (a raczej słyszalny) odchodzi od bajkowo/baśniowych klimatów, ale to nowe, chwilami nieco bardziej drapieżne oblicze zespołu bardzo mi odpowiada. Pod jednym względem koncert Pendragon (spośród tych, w których było mi dane uczestniczyć) był wyjątkowy. Mam tu na myśli bisy! To były chyba jedne z najdłuższych bisów w historii rocka, a trwały bez mała godzinę! Jak tu jednak zejść ze sceny gdy publiczność nie chce o tym słyszeć, a nieco (zazwyczaj) skostniała, siedząca publika teatru Wyspiańskiego, znakomicie bawiła się stojąc, skacząc czy podrygując pod sceną. Niestety i koncert Pendragon dobiegł końca, a wraz z nim trasa zespołu po Polsce. Teraz nie pozostaje nic innego jak czekać, bo to, że wrócą jest pewne. Na koniec Nick Barrett stwierdził (nie wiadomo, ile było w tym kurtuazji), ze była to chyba ich najlepsza trasa, jaką kiedykolwiek grali i miejmy nadzieję, że obecnie, już ją wspominając, dalej tak myśli.

Podsumowując. Trzy zespoły i narastające napięcie oraz stopniowe podgrzewanie atmosfery. Final Conflict na początek. zagrało poprawny, choć mało porywający koncert, Credo, czyli grupa nieco starszych panów, której energii i charyzmy wokalisty mógłby pozazdrościć niejeden frontman oraz wisienka na tym torcie w postaci Pendragon. Było niesamowicie, a jeżeli ktoś jeszcze nie miał okazji uczestniczyć w progresywnych koncertach w katowickim Teatrze Wyspiańskiego to zapraszam, to magiczne przeżycie…

FINAL CONFLICT

CREDO

PENDRAGON

tekst i zdjęcia: Piotr Michalski

Dodaj komentarz