Informacja o tym iż na pewno zaliczę koncert Pendragon, sprawiła iż
dzień, który nie zapowiadał się najlepiej, okazał się całkiem nie
najgorszy. Gdy nadszedł TEN dzień, przechodziły przeze mnie pewne
wątpliwości. Koncert był częścią trasy promującej nowy album, ale
również, jeśli nie przede wszystkim, trasy jubileuszowej – 30 lecia
istnienia kapeli. Zawsze idąc na koncert ludzi z takim…
doświadczeniem, boję się, że to może nie będzie już to samo, co oglądało
się na wydawnictwach wideo, czy też na scenie nie będzie należytej
energii. Dotychczas, obawy okazywały się zbędne, tym razem było
podobnie.
Gdy przekroczyłem próg Gdańskiego Parlamentu i rozprawiłem się z
szatniarzami, ruszyłem na oględziny. Z doświadczenia, staram się nie
okazywać reakcji na zasłyszane teorie, opinie, czy jakiejkolwiek maści
wypowiedzi przed koncertem, więc pominę ten etap – smutne są wywody
fanów na tematy im obce. Pierwsze spostrzeżenie – średnia wieku,
nieczęsto barmani i obsługa tegoż lokalu spotykają się w pracy z ludźmi w
wieku ich rodziców. Co zresztą, dało się po nich
zauważyć. Za tym spostrzeżeniem, nasunął się, wniosek. Czy smutny… Czy
budujący… Młodych ludzi było bardzo niewiele… Z jednej strony miła
to odskocznia od koncertów gdzie owi młodzi ludzie niejednokrotnie już
przed koncertem nie pamiętają kto występuje, z drugiej, czy to zwiastun
kończącej się epoki… Cieszy jednak fakt rodziców z dziećmi – nie do
pomyślenia jeszcze dwie dekady temu.
Po odczekaniu „swojego” w zatłoczonym i dusznym pomieszczeniu barowym,
zająłem dogodne miejsce i nie zdążywszy jeszcze dobrze się rozsiąść
zostałem „zaatakowany” przez support, którym był polski Believe. Wiele
można powiedzieć o ich występie… Wiele pytań zadać, ale co do ich
nagłośniania powiedzieć można tylko: dlaczego? Pomijając oczywiste
problemy techniczne, jakimi były: na samym wstępie, choćby, brak
skrzypiec, czy sprzęgający mikrofon wokalny. Believe zdawało się być
głośniej, niż najgłośniej. Kiedy jednak ucho zaadoptowało się, prawda,
do warunków jakie narzucono zza konsolety, okazało się, że brzmi
rewelacyjnie. Fantastyczne, ciepłe brzmienie zespołu, a dokładnie jego
części instrumentalnej, zakłócało się jednak samo przez siebie, a
dokładnie przez jego część wokalną. Zdawało się momentami, że to dwa
ogniwa, które niekoniecznie chcą się ze sobą łączyć. Faktem jest, iż na
scenie żaden z muzyków nie miał komfortu, gdyż scena Parlamentu do
największych nie należy, a smutna rola supportu jest taka, żeby grać,
ale nie przeszkadzać. W związku z czym perkusja stała tam, gdzie
zasadniczo powinien stać frontman z gitarzystą, gitarzysta schował się
tam, gdzie z reguły można spotkać nieśmiałych basistów. Klawiszowiec
przez cały koncert żył na krawędzi, a Satomi ze swoimi skrzypcami
rozkładała bezsilnie ręce (zapewne z przyczyn nagłośnienia) w miejscu,
gdzie obsługa techniczna na co dzień pracuje nad odpowiednim zadymieniem
sceny. Karol Wróblewski, nowy wokalista z kolei, niepewnie chybotał się
miedzy pierwszym rzędem publiki a perkusją… Gdyby schodząc ze sceny
krzyknął: „w takich warunkach nie da się pracować”… myślę, że
wiedziałbym o czym mówi.
Podsumowując, z przykrością obserwowałem swoją reakcję i strasznie
żałowałem tej niedopitej, zostawionej w domu kawy… Jedyne co mi
przychodziło do głowy, to monolog Maklakiewicza Zdziszka… Tak było
jednak przez pierwsze 20 minut…. potem zespół jakby zaczął od nowa…
Potężne brzmienie i pełnia energii – ostatnie chwile z Believe zdecydowanie nadrobiły początek.
Gdy nadszedł koniec, publiczność definitywnie z nim się nie zgodziła i
pomimo, iż support ma limitowany czas, wymusiła jeszcze jeden utwór.
Bardzo miły akcent myślę, że jeszcze długo wspominany przez zespół.
Po dość niedługiej przerwie, podczas której wiele osób zmieniło stan
siedzący na stojący pod sceną, na tą, wkroczył Pendragon w składzie
dobrze znanym, z drobną zmianą w postaci nowego perkusisty, którym jest
Scott Higham. Ta drobna zmiana ewidentnie drobną być się nie okazała…
Już od samego początku pan Higham dawał o sobie znać, a akustyk zdaje
się przezeń przekupion pomagał mu jak tylko skala mocy pozwalała.
Podobnie jak w przypadku całości Believe tyle, że tylko perkusja była
głośniej, niż najgłośniej. Frustrujące, gdy przychodzi się na koncert
kapeli, w której od zawsze perkusista był bo być musiał, a czasem,
momentami popuszczano mu wodze, co idealnie pasowało do reszty, a
tymczasem po zmianach personalnych, na scenie pojawiają się dwie
centrale.
Z całym szacunkiem dla pana Barrett’a, ale wybrał „bestię”, którą
opanować mu będzie bardzo trudno. Pomijając fakt iż bębny były wybitnie
głośno, a werbel przeraźliwie „wiercił” uszy, sam sposób artykulacji
pana Higham’a wydaje się nie być właśnie takim, dzięki któremu Pendragon
zawsze miał tak unikalne brzmienie, wręcz odwrotnie. Nie da się ukryć
iż perkusista jest rewelacyjny i fantastycznie zachowuje się na scenie,
po prostu nie dopasował się do roli… Mimo wszystko, wyglądało na to,
iż nie przeszkadzało to większości publiki. Może i dobrze, energia jaka
wydobywała się z tych bębnów porywała publikę, a charyzma bębniarza
szybko sprawiła iż większość oczu była skierowana w jego kierunku.
Każdy, kto był bardzo dobrze poznał i na pewno zapamiętał anatomię
języka nowego rytmicznego.
Pomijając kwestie personalne zespołu, całość brzmiała na prawdę świetnie
na parterze trzykondygnacyjnego Parlamentu, no i oczywiście w drugiej
połowie. Jak to zwykle bywa wokal bardzo często nikł i tylko znawca
utworów mógł się domyśleć, że tam faktycznie jest tekst. Tu muszę
przyznać, Wróblewski z Believe był słyszalny dużo lepiej zarówno podczas
śpiewu jak i w przerwach mówionych. Miejscami również gitara nie była
dostatecznie nagłośniona, albo po prostu bas był nieco za głośno.
Niestety, jeśli chodzi o jakość nagłośnienia, muszę stwierdzić i wierzę,
że
część się zgodzi, „bywało lepiej”.
Sam koncert z kolei, trwający niemal 3 godziny, był doskonale
zaplanowany, tak jak słucha się albumu Pendragon od początku do końca:
emocje rosły i opadały, żeby tylko zaraz eksplodować na nowo.
Fantastycznie dobrany set, w ramach jubileuszowej trasy, specjalnie
skonstruowany, rozpoczął się od utworu The Walls Of Babylon, jednak
zaraz potem zespół wrócił aż do 1985 roku i zagrał fenomenalny Circus.
Pomimo niedociągnięć akustycznych (ze względu na sam lokal również),
brzmieniowo, mimo wszystko wyspiarze powalili Gdańszczan. Nick Barrett
jak zawsze
serdecznie przywitał się z publiką polskimi słowami „jak się mamy?”,
których to z resztą w słowniku ma wiele i często z nich korzystał,
utrzymując świetny kontakt z fanami. Koncert na prawdę rozkręcił się gdy
poleciały pierwsze dźwięki Wishing Well (naturalnie bez wprowadzającej
części pierwszej), wówczas pod sceną „rozpętało się” szaleństwo.
Szaleństwo to udzieliło się również Higham’owi, kiedy to wreszcie miał
miejsce do popisu, wykorzystał to doskonale…
Szczerze mówiąc, w przypadku tego utworu nie raził fakt, że był za głośno i nieco nie w klimacie.
Pokazał skutecznie, że potrafi robić, to co robi. Po dłuższej chwili z
albumem Believe, nadszedł czas na zaprezentowanie nowego albumu. (Zanim
jednak zaczęli Barrett próbował przypomnieć sobie pewne słowo w języku
polskim… Publiczność podpowiadała jak się dało… Różne były
propozycje, ale chodziło o słowo JEŻ…) Utwór Eraserhead z Pure na żywo
brzmi fantastycznie, aczkolwiek słabo słychać było ważne dla tej
kompozycji klawisze Clive’a Nolan’a. Zdawałoby się, że po takim popisie
jaki dał najgłośniejszy perkusista tego wieczoru, opadnie z sił… Były
to złudne marzenia, ku wielkiej radości publiczności wciąż chwalił się
językiem i nie oszczędzał naciągów.
Na koniec zagrali kolejny utwór z Pure – It’s Only Me. Idealne
zakończenie, rewelacyjne solo gitary połączone ze skromną perkusją,
„wlokącym” się basem i smyczkami z klawiszy wprowadziło nastrój do tego
stopnia podniosły, że gdyby nie dające się we znaki zakończenie w
wykonaniu perkusisty, którego nawet fani z Bydgoszczy (miejsca kolejnego
koncertu) już słyszeli, zapewne nie zorientowałbym się za prędko, że
utwór się już skończył.
Warto wspomnieć, iż był to pierwszy w historii zespołu koncert w
Gdańsku, co Barrett podkreślił na wstępie i na koniec… długo na bisy
publika nie musiała czekać. Pierwszy: Masters Of Illusion, wówczas to
były małe problemy techniczne z gitarą, zdaje się, że zaniemógł
mikroport i pan z obsługi technicznej mocno niewiedzący co ma zrobić, w
końcu zamienił go na zwykły przewód.
Kiedy było już po wszystkim, gitara wróciła, utwór zabrzmiał
fantastycznie, tym samym zespół pokazał, że ma w sobie pełno energii i
koncerty to ich żywioł. A była to już trzecia godzina występu. Na drugi
bis zespół kazał sobie nieco dłużej czekać, zniechęciwszy tym część
publiki, która wówczas udała się celem rozprawienia z szatniarzem. Warto
było jednak czekać, wspaniały Nostradamus oraz finałowy A Man Could Die
Out Here, w wykonaniu powalającym na łopatki.
Cóż… Rewelacja.
Pomimo częstych, negatywnych opinii na akustykę gdańskiego Parlamentu,
jest to dosyć sympatyczne miejsce, kameralne. Gdyby zapomnieć o
dysproporcjach głośności instrumentów, koncert był rewelacyjny, a nowe
brzmienie zespołu, które zawdzięcza perkusyjnej bestii, może sugerować,
iż następca Pure będzie jeszcze bardziej energicznym albumem. Pozostaje
tylko nadzieja, że zmiany nie będą zbyt radykalne.
Z niecierpliwością czekam na kolejne wizyty Pendragon w Polsce. Tym,
którzy wahali się i skutek skutków zrezygnowali, zalecam nie
przepuszczenie nigdy więcej takiej okazji. Gorąco polecam!
DieM