Dwie udane operacje z rzędu.
Minął dokładnie tydzień od koncertu Police w Chorzowie, a już miałem
okazję ponownie wybrać się na kolejny występ, tym razem legendarnej już
grupy Queensryche, który miał miejsce w warszawskiej Stodole. Nie bez
kozery używam słowa „legendarna”, gdyż płytą „Operation mindcrime” z
1988 Queensryche na zawsze wszedł do kanonu muzyki metalowej i nie
tylko. Zespół powrócił po latach do wątku swojego magnum opus i stworzył
część drugą tego dzieła. Przyniosło to mieszane uczucia fanów i
krytyków, ale tak czy inaczej stało się doskonałą okazją do
przeniesienia „duologii” na sceny koncertowe. W ten sposób widowisko to
trafiło również pod strzechy Stodoły.
Zespół zawitał do Polski po raz drugi. Pierwsza wizyta miała miejsce na
Stadionie Śląskim w Chorzowie w sierpniu 1991 roku, gdzie grupa
wystąpiła u boku Metalliki i AC/DC. Wówczas Queensryche był u szczytu
popularności, a krążek „Empire” święcił największe triumfy. Teraz Goeff
Tate i spółka są zespołem o ugruntowanej pozycji u swoich
najwierniejszych fanów. Do tych ostatnich zawsze zaliczałem siebie i
choć śledząc rozwój (może raczej zastój) ich kariery, nie zawsze
zgadzałem się z obieranymi kierunkami muzycznymi i nie wszystkie
nagrania przypadały mi do gustu, to jednak zawsze była to dla mnie grupa
niezwykle ważna. Ciągle też postrzegam ją jako megagwiazdę będącą w
stanie zapełnić każdy stadion. Cóż, liczba fanów w Warszawie
zweryfikowała to moje mylne podejście. Myślę, że w sumie zgromadziło się
około 500-600 osób.
Dość skromna scena miała okazać się areną wielu dramatycznych i nie
tylko muzycznych wydarzeń. Przy użyciu minimalnych, prostych rekwizytów i
akcesoriów zespół, a właściwie Goeff Tate i towarzyszący mu statyści,
zabrał nas w podróż po mrocznych zakamarkach ludzkiego umysłu,
przeżartego przez narkotyki. Tate okazał się być nie tylko znakomitym i
charyzmatycznym wokalistą, ale również niezwykle utalentowanym i
sprawnym aktorem. Wcielił się oczywiście w postać Nikkiego Sixxa, choć w
niektórych fragmentach zastępował go statysta. W roli siostry Mary
wystąpiła Pamela Moore, która również wspomagała zespół wokalnie.
Koncert rozpoczął się z kilkuminutowym opóźnieniem od
charakterystycznego „I remember now, I remember how it started”.
Publiczność oszalała, a na niektórych twarzach widziałem wręcz
fanatyczne oddanie. Umiejscowiłem się przy samej barierce, która
usytuowana została jakiś metr od sceny i wydawało mi się, że to
doskonałe miejsce do zrobienia kilku zdjęć. Okazało się, że jako
początkujący fotoreporter z zezwoleniem na korzystanie z aparatu
fotograficznego, nie do końca potrafiłem się odnaleźć w nowej roli. Po
prostu mogłem zająć miejsce w korytarzu pomiędzy barierką i sceną, czyli
miałem muzyków na wyciągnięcie ręki. Niesamowite przeżycie i niezwykłe
wyróżnienie być wśród dosłownie kilku wybrańców. Tutaj należą się
podziękowania dla Piotra Spyry z RA za umożliwienie mi bytności na tym
koncercie. Piotrze, wiem, że miałeś być tam właśnie Ty, ale pewnie coś
Ci wypadło. Jeszcze raz dziękuję.
Lewa strona sceny została przeznaczona na zestaw perkusyjny Scotta
Rockenfielda, na środku znajdował się podest, za którym umiejscowiono
jakby kawałek ceglanego muru opatrzonego napisem „Revenge”, a na ścianie
powieszono ekran dla rzutnika. Po prawej stronie sceny znajdowało się
zejście pod scenę, gdzie aktorzy mogli się przebierać i zmieniać
rekwizyty. Przy samym zejściu na ścianie umieszczono napis „Stairs 2
hell”. Muzycy natomiast zajęli miejsca w następujący sposób: z lewej
strony, tuż przed perkusją gitarzysta Michael Wilton zamieniał się z
basistą Eddie Jacksonem, środek został oczywiście zarezerwowany dla
Geoffa Tate’a, a po prawej znalazł się drugi z gitarzystów Mike Stone,
który przez pierwszą część koncertu grał w czarnej gumowej masce i
wyglądał naprawdę demonicznie. Obaj gitarzyści bardzo często podchodzili
do siebie, aby grać wspólnie, zarówno po lewej, prawej stronie, jak na
środku tuż przed wiwatującym tłumem skaczących i krzyczących fanów.
Kiedy na scenie pojawił się Geoff Tate salę przeszedł ryk zadowolenia.
„Revolution calling” miał zdecydowanie wymiar polityczny, jednoznacznie
antyamerykański. W rękach Geoffa pojawiły się tabliczki z napisami:
„U.S. out of Iraq”, „Tell us the truth, it’s all about the oil!” czy
bardzo odważny i bezpośredni „Somebody give Bush a blowjob, so we can
impeach him!”. Jesteśmy tylko elementami ogromnej machiny kierowanej
przez tajemniczą organizację.
Kolejne utwory odtwarzały już wiernie historię Sixxa, który przechodzi
przez kolejne etapy swojego prywatnego piekła. Tate niezwykle obrazowo i
ekspresyjnie wcielił się w swoją rolę, a momentami Nikkiego grał jeden
ze statystów, zresztą niezwykle podobny do Tate’a. W niektórych scenach
pojawiało się nawet kilka dodatkowych osób, a w pierwszej części
opowieści bardzo często przebywała Pamela, która wcieliła się w siostrę
Mary już na oryginalnej płycie z 1988r.
Na ekranie pojawiają się kolejne obrazy i dopełniające opowiadaną przez
muzyków historię. Nikki manipulowany przez Dr X, który wykorzystuje jego
uzależnienie od narkotyków i stosuje techniki prania mózgu, zatraca się
powoli w świecie zbrodni i zabójstw, popełnianych przez niego z rozkazu
Dr X.
„Now I know you won’t refuse
Because we’ve got so much to do
And you’ve got nothing more to lose
So take this number and welcome to
Operation : Mindcrime”
Geoff przebrał się międzyczasie w długi czarny skórzany płaszcz, w
którym skojarzył mi się z Neo z „Matrixa”. Zajął się tymczasem tylko
śpiewaniem, a za nim Nikki poznaje (dzięki skorumpowanemu księdzu
Williamowi) siostrę Mary, a właściwie byłą zakonnicę, która została
prostytutką i zaoferowała swoje usługi właśnie naszemu bohaterowi.
Uzależniony i nafaszerowany narkotykami Sixx zaczyna powoli zakochiwać
się w Mary i zastanawiać się nad sensem swojego życia.
„Religion and sex are powerplays
Manipulate the people for the money they pay
Selling skin, selling God
The numbers look the same on their credit cards
Politicians say no to drugs
While we pay for wars in South America”
Tate szaleje po całej scenie tym razem śpiewając przez megafon. Jego
energia i zaangażowanie porażają swoją wymową. Pamela przebrana raz za
wyzywającą prostytutkę, a innym razem za anielską, piękną dziewczynę w
białej sukni, znakomicie uzupełnia spektakl rozgrywający się przed
rozentuzjazmowaną publicznością. Pozostali muzycy zajmują dość
statycznie i wiernie swoje miejsca, ale ich gra jest pełna pasji i
radości. Widać, że bardzo im się podoba reakcja fanów, co chyba dla
muzyków jest niezwykle ważne. Eddie Jackson i Mike Stone wspomagają
Geoffa wokalnie. Za swoimi blachami i bębnami uwija się niestrudzony
Scott Rockenfield, którego gra bardzo mi się podobała. Jest on najmniej
widocznym członkiem zespołu, ale za to być może najgłośniejszym.
Dr. X: „Kill her. That’s all you have to do.”
Nikki: „Kill Mary?”
Dr. X: „She’s a risk, and get the priest as well.”
Nikki dostaje rozkaz zamordowania Mary i księdza Williama. Wykonuje
tylko drugą część zadania, natomiast on i Mary postanawiają odejść z
organizacji Dr X, który szantażuje Sixxa jego uzależnieniem od dziennej
porcji kokainy dostarczanej przez siebie.
„Don’t ever trust the needle, it lies
Don’t ever trust the needle when it cries…
Cries your name”
Kiedy Nikki znajduje martwą Mary jego umysł powoli zaczyna się zapadać,
a szaleństwo wypełnia żyły. Zapada się w siebie i traci rozum. Nie może
pogodzić się ze stratą, a do tego nie jest pewien czy to nie on sam
zabił Mary, będąc w narkotycznym amoku. Nie wierzy już w miłość, nie
wierzy w nic, znajduje swój własny samotny azyl.
„I don’t believe in love
I never have, I never will
I don’t believe in love
It’s never worth the pain that you feel”
Geoff znakomicie wczuwa się w rolę, widać ogromny ból na jego twarzy, a
oczy wyrażają ogarniające go szaleństwo. Zatraca się w sobie, wygina,
klęczy i przejmująco śpiewa. Na scenie pojawiają się sanitariusze z
wózkiem i kaftanem bezpieczeństwa. Nikki zostaje uznany za
niezrównoważonego i traci zupełnie kontakt z rzeczywistością.
„How many times must I live this tragedy
How many more lies will they tell me
All I want is the same as everyone
Why am I here, and for how long”
„Eyes of a stranger” stanowi niewątpliwie jeden z najwspanialszych
momentów całego koncertu. Geoff opatulony w kaftan bezpieczeństwa jest
tak sugestywny, że wydaje się być naprawdę niespełna rozumu. Wspaniale
grają gitarzyści po raz kolejny zajmujący centralną część sceny.
Publiczność sprawia wrażenia zauroczonej i porwanej przez spektakl
zaaranżowany przez Queensryche.
W ten sposób dobiega końca pierwsza część koncertu. Jestem pod
wrażeniem, bolą mnie ręce od trzymania aparatu, w uszach boleśnie szumi
nagła cisza. Co będzie dalej? Co stanie się z Sixxem? Na ekranie pojawia
się napis „Stay Tuned. MINDCRIME II coming up next!”
Publiczność rozchodzi się i zapełnia kilka barów rozlokowanych na
terenie Stodoły. Z głośników dobiegają dźwięki delikatnej muzyki.
Przerwa trwa około 15-20 minut i zajmuję tym razem miejsce w środku
stawki, kilka metrów od sceny. Tłum ponownie gęstnieje. „Freiheit
Overture”.
Ekran migocze kolejnymi obrazami: wycinki z gazet, pejzaże, lecący
helikopter, akt pięknej kobiety. Troje osób w eleganckich strojach
rozkoszuje się szampanem przy stoliku. Na scenę wpada Geoff w eleganckim
garniturze i szaleje niczym człowiek nie do końca normalny. Jest
agresywny, popija z butelki szampana, rozpycha się, terroryzuje trójkę
przy stole, grożąc im pistoletem.
„What do you believe in?
What are you living for?
Do you want what they’re selling you,
another television war?”
Akcja rozpoczyna się dokładnie 18 lat po wydarzeniach z części
pierwszej. Nikki opuszcza więzienie, gdzie jego nienawiść do Dr X rosła
nieustannie. Płonie rządzą zemsty. Giną kolejni ludzie.
Pomysł na nagranie „Operation mindcrime II” wydał mi się początkowo
obrazoburczy i świętokradczy. Chłopaki, co Wy robicie?! Nie można nagrać
drugiej części „Dark side of the moon”. Coraz bardziej blednąca gwiazda
stara się odciąć kupony od dawnej sławy. Co prawda, chłopakom udało się
stworzyć w miarę ciekawe dzieło, ale to już jednak zupełnie inny
wymiar. Lubię tą płytę, ale nie zachwycam się nią. Tymczasem występ
Queensryche pokazał mi ją zupełnie z innej strony. Muzycy przeżywali coś
nowego, świeżego. Jedynkę mają już chyba tak ograną, że to dla nich
swego rodzaju rzemiosło. Natomiast przy drugiej części sprawiali
wrażenie jeszcze bardziej świeżych i zaangażowanych. Mike Stone porzucił
maskę i na jego twarzy można było zaobserwować pochłaniające go emocje.
Naprawdę druga część zaprezentowała się znakomicie. O wiele bardziej
nowoczesna, zarówno w kwestii aranżacji, jak i melodyki.
„I’ve got this number burned in my brain,
a walking nightmare, only slightly insane.
They tried to take my fight, almost took my life.
They took my truth from me.
But when they left me, they didn’t know me, ’cause I’m like a lion thatr’s about to roar.
Mistakes you make, you take to your grave.
And now I’m gonna even the score.”
Trening i indoktrynacja Dr X mają nadal wielki wpływ na Nikkiego. Jednak
jego wola powoli zaczyna krzepnąć. Wraca myślami do Mary i jego ból
znów rośnie.
Nikki trafia jednak ponownie przed oblicze sprawiedliwości. Jego proces
jest sfingowany, zostaje ponownie oskarżony za swoje dawne zbrodnie. Na
scenie pojawia się sędzia i ława przysięgłych. Błaganie o łaskę trafia w
próżnię.
„The judgment man holds my fate,
as I beg forgiveness with the
plastic smile of a candidate.”
Na scenę powraca Mary w stroju kurtyzany. Nikki ponownie ucieka i coraz
częściej myśli o zemście i zamordowaniu Dr X. Duch Mary prześladuje go i
przypomina przeszłość, która tak bardzo boli. Wydaje mu się, że
zmarnował pół życia.
„Never thought this day would come . . .
I never thought I’d see half my life is gone.
I’d never live to see . . .
Never thought this day would come . . .”
Wszystko nabiera tempa, ekran migocze szybko zmieniającymi się obrazami.
Mary powraca w białym stroju anioła. Nikki ponownie powoli wpada w
sidła szaleństwa.
Publiczność jest ciągle bardzo zaangażowana, ludzie tłoczą się wokół
mnie, skacząc , klaszcząc i krzycząc niczym główny bohater opętany
rządzą zemsty. Wydawało mi się, że większość jest tu tylko dla pierwszej
części, jednak to pomyłka. Spora część tłumu zna teksty i śpiewa je
razem z Geoffem. Jest naprawdę świetnie, czuć unoszącą się w powietrzu
woń elektryzującego połączenia sceny z rozbuchanym tłumem. Coraz
trudniej jest mi znaleźć wolną przestrzeń do robienia zdjęć.
„Now, I can’t remember!
All the signs say…go!
Would I surrender?
To try to save your soul?
I can’t remember!
All the signs say…go!
I’ll never surrender!
Time for heads to roll!”
Zbliżając się do ostatecznej konfrontacji z Dr X Nikki ma coraz więcej
wątpliwości. Być może to on sam jest odpowiedzialny za to, co się stało z
jego życiem? Porywa jednak X i zaprowadza go do kościoła, gdzie zginęła
Mary. Opętany mnóstwem wyrzutów i wątpliwości ostatecznie zabija go
strzałem w głowę. Jednak ulgi nie ma. Duch Mary pojawia się ponownie i
wyraża niezwykły żal, że zemsta Nikkiego nie przyniosła mu ulgi.
Na scenę wkraczają sanitariusze z ogromnymi strzykawkami. Wydają się
wbijać je w zwijające się z bólu i cierpienia ciało Nikkiego.
„What are you gonna do,
make more excuses?
Why don’t you tie it off?
Hang myself?
End your pathetic little life!”
Co mam dalej robić? Co z moim życiem? Gdzie tu jest jakikolwiek sens?
Mary wydaje się podawać Nikkiemu gotowe rozwiązanie. Samobójstwo. Nikki
przykłada pistolet do skroni, rezygnuje, później próbuje pętli na szyi,
ostatecznie wybiera zbyt dużą dawkę heroiny. Wraca do Mary, łączy się z
nią, wreszcie czuje ulgę. Znowu są razem, a tylko wtedy byli szczęśliwi.
„We had it all, but couldn’t see anything,
the blind leading the blind through
the darkest of nights.
When you said you loved me it made me feel alive.
When you said you loved me
it made me feel . . . like I could fly.
I’ve always been afraid except in the moments
that I loved you.”
Światła gasną, ukłon muzyków i scena pustoszeje. Tłum zaczyna skandować:
„Queensryche, Quensryche!!!”. Chwilowa ulga dla oczu i uszu nie trwa
długo i bardzo dobrze. Zespół wraca i rozlegają się dźwięki „Jet city
woman” i dopiero teraz na salę wkracza szaleństwo! Tłum dostaje spazmów,
wszyscy wyją i śpiewają głośniej niż zaopatrzony w mikrofon Geoff.
Widać po nim, że jest absolutnie zszokowany reakcją publiczności.
Zszokowany pozytywnie oczywiście. Dla takich momentów warto jechać na
koncert. Chociażby dla takich. „You want one more?” „Yeah!!!!!!!!!!
„Empire” wbija się w nas niczym walec, na co odpowiadamy zdwojoną dawką
wrzasków i oklasków. Szaleństwo trwa, a nawet pogłębia się. 600 Nikków
stara się zmieść Stodołę z powierzchni ziemi. Wśród nich oczywiście jest
sporo „Marych”, ale to tak naprawdę nie ma znaczenia. Ważne, że nikt
nie ginie, a wręcz przeciwnie, we wszystkich wstępuje nowe życie.
Niebywałe wrażenia nie pozwalają mi nawet na moment zająć się gostkiem
wbijającym mi łokieć w nerkę. Jest absolutnie wspaniale. Czy zagrają coś
więcej? Co jeszcze może nasz czekać? Ukojenie, uspokojenie, wyciszenie i
paradoksalnie ostateczna nirwana: „Silent lucidity”. Wszyscy bez
wyjątku, znając czy nie znając tekstu, śpiewają z Geoffem. Michel Wilton
przysiada u podnóża perkusji i wydobywa delikatne dźwięki ze swojej
gitary. Eddie Jackson rozgląda się zdziwiony po sali, a introwertyczny
Mike Stone skupia się na swoim instrumencie. Dwie grube czarne kreski na
jego policzkach nadają mu indiańskiego wyglądu, który jednak jest mniej
demoniczny, niż czarna maska. Chciałoby się tak dalej. Jednak to już
definitywny koniec. Ostateczny ukłon i scena pustoszeje. Na nic się
zdają chóralne okrzyki i tupot setek stóp. To już naprawdę koniec. „I
remember now”.
Występ był zapowiadany na ponad trzy i pół godziny. Okazało się, że
trwał trzy z niewielką górką. Nieważne, warto było zobaczyć to
wydarzenie. Warto było przecierpieć straszliwą trasę Piła-Warszawa,
pełną remontów, korków i zwężeń. Dzięki temu odświeżyłem kasetową
zawartość mojej kolekcji melomana.
Queensryche potwierdził swoją pozycję w panteonie muzyki rockowej.
Ostatnia dekada nie była dla tego zespołu łatwa, zagubił się w
poszukiwaniach artystycznych i nie zaspokoił oczekiwań z nim związanych.
Jednak pewna rzesza fanów ciągle jest wierna i stawia się na hasło
„Koncert w Polsce”, a tym bardziej koncert dokumentujący ich największe
dzieło. Frekwencja była dość skromna, choć z drugiej strony niewiele
więcej ludzi zmieściłoby się w Stodole. Poza tym tych kilkaset osób dało
takiego czadu, że pewnie niejeden stadion miałby się z pyszna.
Arkadiusz Cieślak