Judas Priest to już od dłuższego czasu numer jeden w moim prywatnym
rankingu zespołów. Moja miłość do Judasów trwa nadal i chyba nigdy nie
ustanie. Na wieść o tym, iż legenda Heavy Metalu zagra w Ostravie
(mieście znajdującym się w odległości ok. 130 kilometrów od mojej
miejscowości) niesamowicie mnie ucieszyła. Szybko zarezerwowałem bilet
razem z przejazdem z Krakowa autokarem.
W Krakowie zjawiłem się na czas i bez zbędnego czekania wsiadłem do
autokaru wraz z 4 znajomymi, których z tego miejsca serdecznie
pozdrawiam. Nasza ekipa pełna zapału i podniecenia wyruszyła w podróż
wyposażona w „symboliczną” ilość napojów wyskokowych. Droga mijała w
miłej atmosferze, z głośników leciał album Priest Live. Jednak to nie
jazda autokarem była celem mojej podróży.
Przed koncertem zapoznałem się naturalnie z nowym dziełem mojego
ulubionego zespołu. Koncept album inspirowany życiem Nostradamusa bardzo
przypadł mi do gustu, mimo iż nie zdążyłem posłuchać go wystarczającą
ilość razy, co nadrobiłem po powrocie. Do Ostravy przybyliśmy około
godziny 16. Koncert zaplanowano na godzinę 20. Korzystając z chwili
wolnego czasu wybraliśmy się do baru, aby się nieco posilić. Po powrocie
odebraliśmy bilety. Ciekawym doświadczeniem było oczekiwanie na jadące
autokary, łudziliśmy się iż z któregoś wyjdą panowie z Judas Priest,
nasze oczekiwanie okazało się zbędne, nikt się nie pojawił.
Po otwarciu bram weszliśmy na halę Cez Arena. Można było wyczuć klimat
niezwykłej Heavy Metalowej fety. Wewnątrz czekało nas nie lada
zdziwienie. Ludzie (przede wszystkim Czesi) zaczęli zajmować miejsca na
trybunach pozostawiając płytę niemal całkowicie pustą, jako że bilety
nie miały rozgraniczenia na płytę i trybuny. W Polsce coś takiego nigdy
się nie zdarza. Odliczaliśmy minuty do występu supportu a ludzie nadal
niechętnie ustawiali się przy barierkach. Rozgrzewać nas przed koncertem
Judas Priest miał czeski Citron. Przed koncertem nie słyszałem nigdy
zespołu, toteż nie wiedziałem czego się spodziewać. Zagrali bardzo
przyzwoicie, myślę, że można ich porównać do rosyjskiej Arii, bądź też
polskiego Turbo. Zespół mało oryginalny, a maniera wokalisty była trochę
drażniąca, mimo to miło było ich posłuchać żeby zabić czas który dłużył
się niemiłosiernie. Po koncercie Citron czekało mnie drugie tego
wieczoru zaskoczenie poniekąd mające związek z wcześniej opisanym. Otóż
po supporcie poczułem wielką potrzebę załatwienia ważnej potrzeby i o
dziwo, gdy skończyłem udało mi się wrócić dokładnie na to samo miejsce,
na którym stałem, gdy grał support, a wierzcie mi stałem dość blisko.
Nagle światła zgasły. Tajemnicze intro i Scott Travis zaczął jazdę,
gitarzyści się dołączyli, a spod sceny wyjechał na platformie Rob
Halford ubrany w pelerynę i trzymający laskę w ręce. Scenografię
stanowiła olbrzymia facjata Nostradamusa, utwór, którym Judasi
rozpoczęli koncert to Prophecy z najnowszej płyty. Numer ten na
koncercie zrobił na mnie piorunujące wrażenie, Halford śpiewający „I am
Nostradamus” w tym przebraniu, to było coś niezwykłego. Kolejny był
sztandarowy Metal Gods. Czeska publika była nieco statyczna, więc szybko
przemieściłem się w miejsce gdzie bawiła się grupka, jak się potem
okazało, Polaków. Krzyczałem wraz z nimi najgłośniej jak dałem radę. Dwa
mocne uderzenia w postaci Eat Me Alive i Beetween The Hammer And The
Anvil zmiażdżyły nas totalnie. Z albumu Painkiller poza wymienionym już
Beetween The Hammer And The Anvil zagrali jeszcze bardzo żywiołowo
wykonane Hell Patrol i numer tytułowy. Trzeba przyznać, że Halford tego
wieczora był niesamowity, widać że bawi go śpiewanie, a jego głos nie
stracił na mocy. Nie obyło się również bez małej pogadanki, po której
panowie zaserwowali nam Heavy Metalowy hymn Breaking The Law. To było
coś niesamowitego – szaleństwo na trybunach, wszyscy śpiewali wspólnie z
Robem. Po tym hicie twarz Nostradamusa ponownie pojawiła się na scenie,
kolejny numer to Death z nowej płyty. Halford śpiewający na tronie,
ciężkie gitary i ogólna mroczna atmosfera, to robiło wrażenie. Następnie
dostaliśmy szybki Dissident Agressor z albumu Sin After Sin. Drugim
reprezentantem tego albumu był tego wieczora jeszcze The Sinner, który
na mnie nie zrobił jednak aż tak wielkiego wrażenia (choć większośc
fanów nie zgadza się z moją opinią). Z poprzedniej płyty Angel Of
Retribution Judasi zagrali tylko balladę Angel, ponownie publiczność
śpiewała, ja naturalnie na tym koncercie zdarłem sobie gardło. Numer ten
na żywo wypada naprawdę imponująco. Po tym momencie zadumy dostajemy
kolejne dwa killery: Electric Eye z płyty Screaming For Vengeance i mój
faworyt – Rock Hard Ride Free z jej następczyni Defendes Of The Faith.
Kolejnym niesamowitym momentem tego wieczoru był wjazd Roba na Harleyu i
w całości na nim odśpiewany Hell Bent For Leather – utwór z mojego
ulubionego albumu Judasa Killing Machine. Z tej płyty dostaliśmy zaraz
potem jeszcze The Green Manalishi. Na ostatni bis Halford pośpiewał
sobie nieco z publicznością, co było przedsmakiem przed ponadczasowym
hitem You’ve got another thing coming.
Ten koncert to było coś. Tego wieczoru nie zapomnę pewnie do końca
życia. Teraz należy tylko oczekiwać występu Judas Priest w Polsce.
Tekst – Piotr „PITOPIETHO” Bargieł
Zdjęcia – Mateusz Mróz