2008.05.31 – RBC – Poznań

Wielbłąd w bluesowym zaprzęgu

Jeszcze nie do końca ochłonąłem po koncercie Sylvan, a już przyszła pora na kolejny występ. Tym razem wybrałem się, jako przedstawiciel Rocka Area (podziękowania dla RA i agencji Oskar), na nieznany mi muzycznie zespół RBC. Colina Bassa i Denisa Clementa oczywiście znałem z ich działaności w moim ukochanym Camelu, ale Prince Robinson był dla mnie zupełnie nowym i nieznanym muzykiem. Colina i Denisa miałem już okazję widzieć na żywo podczas koncertu Camel w Bydgoszczy w 2000r., a samego Bassa w Bydgoszczy w trakcie mini trasy akustycznej w 2004 roku. Wygląda na to, że kolejne spotkanie powinno mieć miejsce za 4 lata, ale mam nadzieję, że jednak odbędzie się wcześniej, ponieważ jest to muzyk nietuzinkowy, a do tego niezwykle inteligentny i doświadczony człowiek.

Tym razem przyszło mi odbyć drogę samotnie, gdyż moi stali partnerzy koncertowi mieli plany pozamuzyczne. Wiedziałem jednak, że spotkam Irka Dudzińskiego, który również współpracuje z Rock Area, i z którym byliśmy umówieni za pośrednictwem forum. Na miejsce dotarłem z około półgodzinnym zapasem, a miejsce parkingowe wskazał mi niezwykle sympatyczny pan o dość nietypowym kolorze skóry twarzy, a szczególnie nosa, który pobrał ode mnie symboliczną kwotę 2zł.

Blue Note jest bardzo sympatycznym miejscem, o czym już pisałem przy okazji innych relacji. Po wejściu na salę przywitałem się z panem Witoldem Andree i omiotłem wzrokiem salę w poszukiwaniu Irka. W tym czasie trwała próba dźwięku, a Colin próbował porozumieć się w dźwiękowcami, co chyba nie do końca się powiodło. Cała sala zastawiona była stolikami niestety opatrzonymi tabliczkami z napisem „Rezerwacja”. Jakoś nie udało mi się znaleźć nigdzie mojego nazwiska, ale postanowiłem nie robić z tego powodu żadnego zamieszania. Zadzwoniłem do Irka, którego nie udało mi się namierzyć, ale niestety odezwała się jakaś miła pani i poprosiła mnie o zostawienie wiadomości, co oczywiście skrupulatnie uczyniłem. Po chwili z prawego rogu sali, tuż pod sceną pojawiła się znajoma twarz i znajome logo na koszulce – Irek uzbrojony w nowy, ogromny obiektyw. Wszystko było więc jak trzeba. Spróbowalismy oczywiście zająć miejsca przy kilku stolikach, ale niestety jakoś przy wszystkich pojawili się oryginalni rezerwowicze i musieliśmy umiejscowić się z prawej strony, niedaleko schodów na pięterko. Jak się miało później okazać, wybraliśmy naprawdę znakomicie.

Około godziny 20:05 na scenę tradycyjnie już wkroczył Witek i zaanonsował nam bohaterów wieczoru. Jak się okazało miała również pojawić się bohaterka w postaci Jenny Weisgerber, prywatnie partnerki Colina Bassa, która miała rozpocząć cały występ krótkim akustycznym setem. Muszę przyznać, że nie znałem jej twórczości, czytałem tylko swego czasu na stronie Colina, że zagrał na jej debiucie, który zresztą również wyprodukował. Na scenie pojawiła się młoda, bardzo ładna i niezwykle sypatyczna dziewczyna, troszeczkę spięta, ale naprawdę dość już pewna siebie. Zaśpiewała kilka utworów grając na gitarze akustycznej. Nie znałem tych nagrań, więc nie jestem w stanie przytoczyć tytułów, ale pamiętam „Beyond and above” dedykowany przyjaciółce Amy oraz „Green lover”, który naprawdę przypadł mi do gustu. Opowiedziała nam, że debiutowała kilka lat wcześniej na żywo właśnie w Blue Note i była wtedy straszliwie zdenerwowana. Tym razem było już zdecydowanie lepiej. Nagradzana gromkimi brawami Jenny zeszła po półgodzinie, a ja wyglądałem już głównych postaci tego przedstawienia.

Colin nie zmienił się nic, nadal bardzo szczupły, zadbany, może jedynie troszkę bardziej siwy. Denis o młodzieńczym wręcz wyglądzie, ubrany młodzieżowo i swobodnie zasiadł za skromnym zestawem perkusyjny, z którego miał już niedługo wyczarowywać niesamowite rzeczy. Natomiast Prince Robinson usytuowany z lewej strony sceny okazał się być typowym rockandrollowcem w typie Keitha Richardsa czy Slasha. Zupełnie mi nie pasował do Colina, ale to były pozory. Ubrany w kapelusz, ciemną bluzę i sztruksy oraz jasne trampki, bardzo ekspresyjnie wygrywał swoje partie. Okazał się być niezwykle utalentowanym, wręcz wirtuzerskim gitarzystą, który nie ogranicza się do jakiegoś jednego stylu muzycznego, lecz jest w stanie zagrać cały wachlarz różnorodnych dźwięków zdywersyfikowanych stylistycznie. W kilku utworach również zaśpiewał, a jego głos był dość szorstki i przebijał z niego jednoznacznie bluesowy, amerykański charakter. Nie było mowy o porównaniach z Andym Latimerem, co oczywiście chciało się podświadomie robić. To jest muzyk z innego świata muzycznego, inaczej ukształtowany, bardziej bluesowy i chyba lepszy technicznie niż Andy. Andy wygrywa duszę, a Prince wydobywa ze swego instrumentu dźwięki ostrzejsze, szybsze, ale jednocześnie nie pozbawione pewnej nostalgii, smutku i zadumania. W żadnym z utworów Camel nie zagrał podobnej solówki do oryginału, lecz dodał coś swojego, innego, oryginalnego i trzeba mu to poczytać za ogromny plus. Nie spodziewałem się, aż tak znakomitej postawy Prince’a, ale przecież Colin nie zagrałby z byle kim, prawda?

Zespół zagrał niezwykle bogaty set, podzielony na dwie części dziesięciominutową przerwą, w trakcie której Denis i Prince schowali się gdzieś w zaciszu kulis, Colin natomiast postanowił zapalić papierosa i porozmawiać z fanami. Widać było, że czuje się w Polsce niesłychanie swobodnie i doskonale zna się z wieloma osobami, które podchodziły do niego i witały się jak starzy znajomi. W pewnym momencie Colin ruszył w stronę baru, przy którym staliśmy, i poprosił nas o zamówienie lampki czerownego wytrawnego wina. Oczywiście z przyjemnością to uczyniłem i z tego względu, że jestem niezwykle bezinteresowny skrupulatnie wykorzystałem ten moment na wspólne zdjęcie z Bassem z lampką wina od swoich wiernych fanów, jakimi niewątpliwie jesteśmy z Irkiem.

Wracając do zawartości muzycznej, to zdecydowanie przeważał materiał Prince’a Robinsona, w postaci aż siedmiu utworów. Cztery kawałki pochodziły z solowych płyt Colina i trzy z repertuaru Camel. Tak naprawdę wielbłądzich utworów wysłuchaliśmy aż czterech, ale o tym czwartym napiszę później. Zupełnie nie znałem twórczości Robinsona, ale jego nagrania zaprezentowały się naprawdę znakomicie. Pełne energii, żywiołowości i właśnie tego bluesowego feelingu idealnie nadawały się do prezentacji live. Muszę Wam się przyznać, że czekałem na nagrania Camela, ale jednak doskonale się bawiłem słuchając utworów Robinsona. Noga odruchowo wybijała rytm, a dłonie same składały się do oklasków, co zresztą wszyscy ochoczo robili. Materiał Camel został odegrany w zupełnie nowych aranżacjach. Wszystko zabrzmiało ostrzej, dynamiczniej i bardziej drapieżnie. Szczególnie znakomicie zaprezentował się „Cloak and dagger man” z mojej ukochanej płyty „Stationary traveller”. Z kolei „Fingertips” z tego samego albumu zabrzmiał bardziej akustycznie i delikatnie, jakby dla uspokojenia i wyciszenia. „Drafted” z „Nude” to naprawdę niezwykle miła niespodzianka, która przynajmniej mnie sprawiła wiele radości. Spokojny, przepiękny kawałek, wzbogacony o znakomitą interpretację Prince’a Robinsona. Jeśli chodzi o utwory Colina, to usłyszeliśmy po dwie piosenki z „An outcast of the islands” i „In the meantime”. Szczególnie ujął mnie „As far as I can see”, który otworzył drugą część koncertu. Ponownie interpretacja odbiegająca znacząco od oryginału, ale nie pozbawiająca go uroku i jego charakterystycznych cech, wzruszyła nie tylko mnie, ale pewnie znaczącą część publiczności. Zresztą postanowiłem w pewnym momencie spojrzeć na zgromadzonych w Blue Note fanów i byłem zachwycony, widząc na twarzach zachwyt, zaangażowanie, oddanie i po prostu jednoznacznie wyryte pozytywne wrażenia. Nawet wspominany przeze mnie już kilkukrotnie „niesforny fan” muzyki, tym razem chyba troszeczkę mniej „dowartościowany” wspomagaczami, wydawał się być wyciszony, zauroczony i jakiś taki nieswój. Muszę zresztą jednoznacznie przyznać, że miałem z nim po raz kolejny swoje bliskie spotkanie trzeciego stopnia, ale tym razem naprawdę stanął na wysokości zadania i nawet zapraponował miejsca przy stoliku, choć okazało się, że jednak z pewnych obiektywnych powodów nie były dostępne. Jeśli mnie zapamiętał, to naprawdę doceniam zmianę.

Colin Bass muzykiem jest niewątpliwie wyjątkowym, do tego znakomicie umie porozumiewać się z publicznością. W trakcie koncertu zdarzyło się kilkukrotnie, że w głośnikach pojawiał się dziwny buczący dźwięk, który ewidentnie przeszkadzał członkom RBC. Niezłomny Colin starał się naprawić usterkę, prosząc akustyków o korektę, a w międzyczasie zabawiał nas opowiastkami. Oto jedna z nich: „Znam pewien fajny hotel w Poznaniu. Jego mottem jest: Zamelduj się późno, wypisz się wcześnie i wyprowadź się jak najszybciej.” W pewnym momencie, podczas drugiej części koncertu, Prince Robinson poprosił Colina o kilka słów o Andym Latimerze. Bass opowiedział wówczas o swojej i Denisa rozmowie z Andym tuż przed wyjazdem w trasę w Polsce. Dialog odbył się za pomocą Skype’a, a Andy – przynajmniej według Colina – wyglądał zdecydowanie lepiej, przybrał na wadze, a na wieść, że chłopaki jadą do Polski powiedział: „You bastards!!!”. Na to Colin odpowiedział, że „Cóż, następnym razem pojedziemy razem”, co zostało skwitowane niezwykle gromkimi brawami, okrzykami i autentycznym aplauzem. Prince również starał się brać czynny udział w przedstawieniu i w jednym z numerów zaśpiewał „Check, check, check”, skandując te wersy i powtarzając je, co miało sugerować sprawdzenie dźwięku i usunięcie minimalnych, choć ewidentnie męczących usterek.

Denis Clement pozornie wydawał się być jakby tłem i tylko uzupełnieniem brzmienia oraz pomysłu na zespół. Nic bardziej mylnego, już osiem lat temu porwał mnie swoją grą – lekką, jak gdyby od niechcenia, a z drugiej strony pełną mocy, agresji jeśli trzeba i tego czegoś, co nazywamy drygiem, talentem czy smykałką. Robiłem mnóstwo zdjęć i wiem jakie emocje malowały się na jego twarzy w trakcie poszczególnych utworów. Kulminacją był utwór „Bullet” zagrany na koniec koncertu. Nie wiem czyj to numer, nie znalazłem na ten temat żadnych informacji, ale być może rację ma Piotr Spyra z Rock Area, który zasugerował, że jest to po prostu premierowy kawałek RBC. Tak czy inaczej, Denis zagrał w nim solo na perkusji, które mną wstrząsneło. Stałem zauroczony przy filarze, trzy metry od perkusji, i chłonąłem każdy dżwięk. Prędkość z jaką zagrał była nadświetlna, a nie pomylił się ani razu. Jeśli to rzeczywiście był nowy, świeży i zupełnie oryginalny kawałek tego trio, to jestem pod wrażeniem.

Ostatni numer, niczym prawdziwy pocisk, wbił się w ciało zgromadzonej publiczności, powodując poważne i jednoznaczne spustoszenie, a z drugiej strony gromkie, głośne, huczące brawa i okrzyki, wzywające zespół do powrotu. Wspaniała postawa fanów sprawiła, że RBC wrócili i zagrali coś, co mnie po prostu „rozwaliło”: „Never let go”. To właśnie ten czwarty utwór Camel, który tego wieczoru się pojawił. Chyba najbardziej wierny oryginałowi, rozbudowany, kompleksowy kawałek z debiutanckej płyty Camel, na której przecież nie grał żaden z muzyków RBC, nawet Colin Bass. Nadzwyczajne zakończenie wyjątkowego koncertu.

Oklasków i okrzyków nie było końca. Mimo, że nie spodziewałem się już powrotu muzyków na scenę, to jednak postawa publiczności zasiała we mnie ziarno optymizmu i nadzieji. I stało się: na scenę wrócił Colin Bass, Denis Clement i … nikt więcej. Colin poinformował nas, że ze względu na zły stan zdrowia Robinsona, nie zagrają już dziś nic więcej, choć dla takich fanów zrobiliby to z wielką przyjemnością. Cóż, to był już prawie koniec. Prawie, gdyż dwóch paparazzi ciągle czekało na swoją szansę. Pierwszy pojawił się Denis, za nim Colin, a na końcu Prince, który rzeczywiście sprawiał wrażenie lekko „chorego”. Denis z ochotą przystał na wspólne zdjęcie, a ni stąd ni zowąd w kadrze znalazł się również żartowniś Colin. Przesympatyczna fotka z tego wyszła, co zresztą możecie podziwiać poniżej. Wyłonił się również Prince, który na uprzejmą prośbę o wspólne zdjęcie zgodził się z największą ochotą, choć artykulacja przychodziła mu z pewną trudnością. Na koniec po raz kolejny zagadaliśmy Colina, który początkowo z ochotą, a później jednak z lekkim znudzeniem podszedł do sesji, chociaż bynajmniej nie widać tego po jego twarzy.

Nie wiem jaka przyszłość czeka projekt RBC. Być może nagra premierową płytę, ustabilizuje się jako pełnoprawny zespół, a może jest to efemeryda i byliśmy świadkami zupełnie przejściowego istnienia kolejnej grupy. Tak czy inaczej, jestem niezmiernie szczęśliwy i zadowolony, że miałem okazję obejrzeć na żywo nowe wcielenie Colina Bassa. Kunszt, profesjonalizm, zaangażowanie, wspaniała współpraca, umiejętność pogodzenia i połączenia zupełnie skrajnych gatunków muzycznych w jeden spójny, przystępny i oryginalny melanż, sprawiły, że to był kolejny niezwykły i wyjątkowy wieczór, jaki było mi spędzić w ostatnim czasie.

„So hard to say goodbye”

Setlista:

Burning wheel
No way back
Far side of midnight
Fingertips
Cloak and dagger man
My little murderess
Tiananmen Square dance
So hard to say goodbye

As far as I can see
As we say goodbye
Bleed to understand
One last angel
Drafted
Drivin’ wheel
Bullet

Never let go


PS
Zapomniałem wspomnieć o motto Prince’a, które możecie obejrzeć na zdjęciu: „Sex and death”. Jeśli stan tego muzyka spowodowany jest sexem, to rzeczywiście musiała to być zabójcza miłość.


Arkadiusz Cieślak
Zdjęcia: Arkadiusz Cieślak, Ireneusz Dudziński

Dodaj komentarz