R jak Robinson
B jak Bass
C jak Clement
czyli świetne trio złożone z wyżej wymienionych panów na trasie koncertowej w Polsce.
30-go maja bieżącego roku na zaproszenie agencji OSKAR zawitało do
warszawskiego klubu PROGRESJA trzech wspaniałych muzyków, którzy
polskiej publiczności powinni być doskonale znani.
Koncert rozpoczął się o godz. 19.30 na małej scenie klubu przy niedużym
oświetleniu i rewelacyjnym nagłośnieniu. Jak się później okazało przed
publicznością było prawie dwie i pół godziny przepięknego grania.
Słowo o członkach grupy.
Pierwszy z nich – Prince Robinson to muzyk kojarzony raczej z dokonań
na arenie blues rocka, jest niesamowitym gitarzystą, którego zobaczyć i
posłuchać na żywo to prawdziwa przyjemność, a do tego także śpiewa
bardzo charakterystycznym zachrypniętym głosem.
Drugi, to ( z racji częstych wizyt ) doskonale znany w kraju nad Wisłą
, basista i wokalista formacji Camel – Colin Bass, człowiek niezwykle
sympatyczny i nie stroniący od rozmów z fanami, a na scenie tryskający
humorem. Kolejnym członkiem grupy jest ostatni perkusista grupy Camel –
Denis Clement, nieco skromny lecz przesympatyczny muzyk, a po tym co
pokazał na koncercie uważam go za jednego z lepszych bębniarzy jakich
dane mi było słuchać, jego solówka – że tak się wyrażę – po prostu mnie
powaliła na kolana.
Camel.
Jeżeli chodzi o sam koncert, to nie ma się co czarować, ale większość
publiczności miała nadzieję posłuchać utworów grupy Camel i niestety w
tym aspekcie się odrobinę zawiodła, jednakże to co dane było mi
posłuchać w trakcie całego występu pełni mnie usatysfakcjonowało. Były
zagrane cztery utwory Camela: „Fingertips”, „Drafted”, „Cloak And
Dagger Man”, a już na bis zagrano „Never Let Go”, w którym Denis Clement
popisał się wcześniej wspomnianą solówką perkusyjną.
Teraz kilka słów o utworach Colina Bassa.
Drugim utworem koncertu był „No Way Back”, wprowadzający słuchaczy w
klimaty na jakie czekali, dalej z solowych dokonań Colina mieliśmy do
czynienia z piękną balladą „As Far As I Can See”.
Ostatnim utwór pana Bassa to „So Hard To Say Goodbye”.
Może to i mało, lecz jeszcze grano utwory z solowej płyty Prince’a
Robinsona, a także blues rockowe standardy. Całość dała niesamowitą
mieszankę muzyczną po której publika zdawała się być usatysfakcjonowana.
Dało się to zauważyć po gromkich brawach po każdym utworze, a także po całym koncercie.
Można rzec, iż panów z RBC nie chciano puścić ze sceny.
Po bisach było tradycyjne podpisywanie płyt, wspólne fotki i wspaniała luźna atmosfera.
Osobiście wydaje mi się, że na sali było około 60-70 osób i dziwi mnie
dość mocno czemu tak mało ludzi chodzi na koncerty, tym bardziej, że
mówimy o największym mieście w Polsce, ale ci którzy zostali w domach
mogą tylko żałować, bo była to potężna dawka emocji i Muzyki przez duże
„M”.
Michał Walczak