W dniu 09-05 warszawski klub „Progresja” uraczył nasze uszy koncertem
trzech zespołów o jakże odmiennych klimatach i nastrojach muzycznych.
Jako pierwszy przed zbierającą się jeszcze publicznością
zaprezentował się holenderski zespół „Zwarte Poezie”. Cała trójka
muzyków ubrana w czerni zaprezentowała się bardzo dobrze i udowodniła,że
zespół w tak małym składzie bazujący na gitarze,
gitarze basowej i perkusji w doskonały sposób potrafi zapewnić widzom
bardzo dobre wrażenia. Wystąpili w składzie Edwin van der Velde – wokal i
gitara, Sanne Korf-gitara basowa oraz Hannes Bogells-perkusja. Grupa
swoje inspiracje czerpie z zespołów takich jak The Cure i Joy Division i
jest to dokładnie słyszalne w ich muzyce. Będąc kiedyś wiernym
słuchaczem obu tych grup myślę iż panowie Robert Smith i Ian Curtis
(gdyby oczywiście żył) byli by pod wrażeniem tej trójki. Największą
perełką tej grupy jest to, że śpiewają swoje utwory w języku
holenderskim. Dzięki temu mogłem usłyszeć jak po holendersku zabrzmiał
utwór „Killing an Arab” The Cure. Bardzo oryginalnie to zabrzmiało.
„Zwarte Poezie” zaprezentowali materiał ze swojej EP-ki ,którą można
było nabyć po koncercie i przyznaje,że tak też zrobiłem gdyż zespół jest
na tyle oryginalny i rokujący, że warto mieć tą płytę w swojej
kolekcji. Grupa przypadła do gustu stale napływającej publiczności,
która nagradzała ich utwory oraz próby porozumiewania się po
polsku(podobało mi się „czenkujemy” i „na szdrowie w wykonaniu basisty)
gromkimi brawami.
Po krótkiej przerwie technicznej na zmianę ustawień i instrumentów
na scenie pojawiła się grupa „Believe”. Zagęściło się zarówno na scenie
jak i w sali kinowej w której odbywał się ten koncert. Po krótkich
przygotowaniach ruszył Express Muzyczny „Believe”. Zaczęli od utworów z
pierwszej płyty. Na pierwszy ogień jeden z moich ulubionych utworów
„Liar”. Muszę przyznać bijąc się w piersi, że tak jak nie mogłem
przekonać się do tego żeby w składzie grającego taką muzykę znalazły się
skrzypce, tak obawa ta zniknęła bezpowrotnie w trakcie trwania już
pierwszego utworu. Następny kawałek to „Needles in my brain”. Nie będę
rozwodził się nad profesjonalizmem i zgraniem zespołu ponieważ jestem na
to „za mały” ale było doskonale i perfekcyjnie. Wszystkie utwory
brzmiały jak gdyby żywcem wyjęte ze studia nagrań. Następnie zespół
zaprezentował utwory z ich nowej płyty „Yesterday is a friend”. W
kolejności usłyszeliśmy „Tumor”, po nim Mirek Gil przesiadł się do
gitary akustycznej i usłyszeliśmy „What they want” i zrobiło się
nastrojowo ale tylko na chwilę. Przy tym utworze można było zobaczyć ile
przyjemności czerpią muzycy zespołu z grania na żywo i jaką mają przy
tym swobodę. Wokalista siedzący na murku kiwający żwawo nogami to
nieczęsty widok na koncertach. Potem przyszła kolej na ballade „You
& Me”. Przepiękny utwór. Ostry riff gitary wyrwał mnie z zadumy.
Utworem „Hope to see another day” zespół powrócił do pierwszej płyty.
Niestety tak jak ten utwór kończy ich pierwszy album, tak i teraz
zakończył ich występ. Szkoda. Napięty program i konieczność zakończenia
wszystkich występów ok godz 22 nie pozwoliła na bisy. Grupa Believe
wystąpiła w składzie:
Tomek Różycki-wokal i gitara, Satomi-skrzypce, Mirek Gil-gitara,
Przemek Zawadzki-bas, Vlodi Tafel-perkusja, Adam Miłosz-klawisze
Po kolejnej krótkiej przerwie na zmianę instrumentów i ustawień technicy
zaczeli przygotowywać się do występu Raya Wilsona i Stiltskin a mnie
udało się wcisnąć za scenę i zamienić parę słów z członkami grupy oraz
rodzynkiem w zespole-Satomi (jeden Bóg wie skąd tak drobna istotka ma w
sobie tyle energii). Chwilka rozmowy, wspólne zdjęcie i podziękowania za
koncert i trzeba było znikać. Bardzo sympatyczni i otwarci ludzie pełni
ciepła. To juz chyba tradycja wśród muzyków tego gatunku.
Tymczasem atmosfera pod sceną zagęściła się i wkroczyli na nią Ray
Wilson i Stiltskin. Tym razem widowni nie udało utrzymać się w fotelach i
wszyscy ruszyli pod scenę.
Ray sam bądz też ze swoją grupą na stałe wpisał się już w kalendarz
koncertowy w Polsce i odwiedza nas bardzo często. O jego sentymencie do
naszego kraju może też świadczyć to, że jego strona internetowa
prowadzona jest również w naszym języku.
Niestety nie jestem w stanie dokładnie odtworzyć listy utworów w
kolejności której je wysłuchaliśmy gdyż jeden z ostro szalejących pod
sceną fanów w czasie trwania bisu zrzucił na ziemie mój rejestrator
kasując tym samym bezpowrotnie plik z występem Raya który zaprezentował
utwory z praktycznie wszystkich swoich płyt zarówno solowych jak i z
zespołem Stiltskin przeplatając je utworami grupy Genesis. Swoistą
perełką jego występów są akustyczne wersje niektórych utworów. Jego
akustyczna wersja „In the Air” zawsze mnie powala.
I tak. Z płyty „Milionairhead”nagranej przez Wilsona pod szyldem Cut
usłyszeliśmy Jigsaw, Sarah, Another Day, Hey hey i Ghost. Z płyty
„She”-ostatniego studyjnego krążka jaki wydał – usłyszeliśmy utwór
tytułowy którym Ray rozpoczął swój występ oraz Talking Time, mojego
ulubieńca z tej płyty Yelow lemon sun, Contantly Reminded oraz Show me
the way. Z płyty „The mind’s eye” nie mogło zabraknąć utworu (i też nie
zabrakło) Inside (pamiętacie jeszcze reklamówkę pewnych jeansów z tym
utworem?) oraz Rest in Peace, z płyty „The next best things” zagrano
przepiękną balladę Alone natomiast z solowej płyty Raya „Change”
wysłuchaliśmy Goodbye baby blue.
Wszystko to poprzeplatano utworami grupy Genesis „Follow me Follow you,
In the Air, Carpet Crowler. Na bis zespół przedstawił nam swoja wersje
„Knocking on heaven’s door” które płynnie przeszło w „No woman no cry”.
Po koncercie Ray podpisywał swoje płyty i mozna było strzelić sobię
fotkę. Ja niestety na zdjęcie się nie załapałem. Mając do wyboru zdjęcie
z Rayem lub poważne spóznienie do pracy niestety Ray odpadł (sorry
Ray).
Cały koncert był rewelacyjny, cały trud i gonitwa włożona w
morderczy wyścig z czasem zarówno organizatora jak i moja (tu
podziękowania dla pewnego kierowcy Radio Taxi Sawa) zostały nagrodzone
aż za nadto. Duże brawa dla techników którzy uwijali się na scenie i
poza nią jak mróweczki dopinając wszystko na ostatni guzik.
Bardzo denerwujące jest to że takie koncerty muszą często kończyć się ok
godz 22 i zorganizowanie wszystkiego w takim krótkim czasie graniczy z
cudem. Jednak w Progresji” do takiego cudu doszło (Prezes-Respect!!!).
Pozdrowienia dla organizatorów i sympatycznego chłopaka z szatni
który wspomagał mnie w rozmowie z chłopakami z „Zwarte Poezie” Do
zobaczenia następnym razem…
Irek (Remik-73)