Kwietniowy Prog Day był wyjątkowy, już sama nazwa mówiła, że ktoś
postarzeje się o rok, a tą osoba był Prezes – człowiek, bez którego
Progresja nie istniałaby. O solenizancie jednak trochę później.
Koncert zaczął się dość punktualnie, a pierwszy na scenie pojawił się
zespół Symphony prezentując nam ciekawy set z utworami z debiutanckiej
płyty „Mind Reflections”.
Było ciężej, momentami bardzo melodyjnie i chyba trafiło to do słuchaczy
pod sceną. Do mnie niespecjalnie, ale po odsłuchaniu w domu ich płyty
postanowiłem, że przyjrzę się temu jeszcze raz na żywo, bo kompozycje są
naprawdę ciekawe i warte uwagi i widać, że coś ciekawego może z tego
wyjść.
Kolejny pojawił się warszawski Votum prezentując materiał z równie
świeżej płyty „Time Must Have A Stop”. Tutaj po raz pierwszy tego
wieczoru otarliśmy się o profesjonalizm. Dobre nagłośnienie, czysty
sound i dobrze zaaranżowane kompozycje. Na Myspace-owej stronie możemy
przeczytać, że inspiracjami grupy są Pink Floyd, Porcupine Tree, Opeth
(wzorowanie się na tym ostatnim było bardzo słyszalne w jednym z
utworów, kiedy zgodnie ze znajomym stwierdziliśmy „Jakbym słyszał
Opeth”). W tym przypadku płytę słyszałem wcześniej i koncert potwierdził
to, że grupa ma aspiracje do drobnego zamieszania warszawską sceną
progrockową.
Warto wspomnieć, że już podczas tych dwóch setów na ekranie z tyłu
pojawiały się animacje ilustrujące to, co słyszeliśmy z głośników
dodając koncertowi klimatu.
Po drobnych roszadach na scenie, przy mikrofonie pojawił się… Nie, nie
był to Yogi Lang a Prezes, Marek we własnej sobie przypominając, że
RPWL pojawiło się już kiedyś na naszej scenie i życząc udanego koncertu.
Sample odtworzone z taśmy, obraz z rzutnika i ruszyliśmy. Zaczęli od
Silenced, utworu otwierającego nową płytę, przy której muzycy zostali na
dłuższy czas. Smaczkiem było użycie megafonu w środku numeru, zupełnie
jak na płycie – niby drobiazg a warty odnotowania.
Płynne przejście do Brathe In, Breathe Out zagranego poprawnie i chyba zbyt zachowawczo.
W czasie występu piszący tę relację trzy razy osiągnął stan wyższej
euforii. Pierwszą chwilą było zagranie utworu Masters Of War (jak
powszechnie wiadomo jest to cover kompozycji Boba Dylana. Przy okazji,
czy to nie piękne, że interpretacje jego utworów nie raz dorównują
oryginalnym wykonaniom? Knockin’ On Heaven’s Door – Guns 'n’ Roses, All
Along The Watchtower – Jimiego Hendrixa i Masters Of War – RPWL
właśnie). Piękne wykonanie uraczone śliczną solówką gitarzysty i tekst,
który chyba każdemu dał do myślenia…
Zejście na ziemię i oto Stranger, w którym Yogi, nie pierwszy i nie
ostatni zresztą raz miotał się miedzy mikrofonem i klawiszami, na
których zagrał konkretne, długie solo a na końcu pojawiło się coś na
kształt rapowanki.
Czym jest rock progresywny? Chyba nikt nie potrafi do końca odpowiedzieć
na to pytanie, ale spróbować może każdy np. pisząc o tym utwór. This Is
Not A Prog Song, podczas którego każdy mógł pośpiewać z zespołem,
(chociaż i tak śpiewy odbywały się przez cały koncert) do słów
wyświetlanych na telebimie – „Keep You (P)rockin’ Babe” i uraczyć ucho
fragmentem „Rock You Like A Hurricane” Scorpionsów płynnie wplecionym
gdzieś między zwrotki. Na tym skończyła się reprezentacja „RPWL
Experience” i przenieśliśmy się w przeszłość.
Start The Fire skierował nas do roku 2005 i płyty „Word Through My
Eyes”. Nie ma na niej chyba słabych kompozycji a na koncertach mienią
się one dodatkowymi barwami. Tak było i tutaj. Następnie Gentle Art Of
Swimming z obowiązkowymi solówkami: Manni Mullera na perkusji i finałową
Karlheinza Wallner na gitarze. Jakość odegrania – studyjna.
Drugi raz autor udał się na orbitę przy 3 Lights. Koncertowe wykonanie z
niedawno wydanej płyty „9” obiecywało dużo i tak też było u nas –
muzycy rozwinęli skrzydła tak bardzo jak tylko mogli przekazując całą
radość z grania słuchaczom. Popisy solowe w tym utworze mogłyby trwać i
trwać…
Następnie chwila ze standardami Trying To Kiss The Sun, Wasted Land
zagrane bez żadnych „przygód” i Roses, przy którym sala od początku do
końca śpiewała z Yogim a ten pokazał, że jego wykonanie spokojnie
konkuruje z tym, co zaprezentował niegdyś Ray Wilson.
Wybrzmiały ostatnie dźwięki i zespół zaczął się zbierać, ale wiadomo
było, że nie zostaną puszczeni tak łatwo i już po kilkunastu sekundach
zasiedli do swoich instrumentów by..
…zagrać 2 utwory: Sleep, który niestety grzeszył poprawnością i Hole
In The Sky, przy którym stan ogólnej radości pojawił się po raz trzeci i
nie opuścił sali i jednocześnie recenzenta już do samego końca. Takie
zakończenie pozostawia zawsze niedosyt – co byłoby gdyby grali dalej? A
tak Panowie zeszli już ze sceny na dobre i wpadli w sidła czekających
wiernie na autografy fanów.
Rozmawiając z nimi później zapytałem, dlaczego nie pojawiło się „New
Stars Are Bron” – Yogi wytłumaczył to osobą nowego perkusisty i niestety
przyjdzie nam poczekać jeszcze trochę żeby usłyszeć to w koncertowym
wykonaniu. Przy okazji chłopaki reprezentują nurt bliskich spotkań z
fanami, co objawia się między innymi tym, że można ich spokojnie
zaczepić i pogadać po koncercie- tak trzymać!
Dźwiękowiec nie zawiódł i nagłośnienie było naprawdę solidne, co już
powoli staje się standardem na Prog Days-ach. Dodatkowe animacje
uprzyjemniły koncert, może to tez powinno wejść na stałe do oprawy
koncertowej?
Podsumowując każde spotkanie z ambitną muzyką w progresji powoduje coraz
szerszy uśmiech na mojej twarzy i chyba nie tylko na mojej, bo
frekwencja na tego typu imprezach jest coraz większa, co daje nadzieje
na to, że kiedyś sale będą wypełnione co najmniej w ¾.
P.S
Gdy wszystko ucichło zaczęły się obchody urodzin Marka. Bardzo pomysłowe
prezenty, gromkie „Sto Lat”, tort i inne ogólnie dostępne dania,
rodzinna atmosfera – tak wyglądało to w skrócie. Niestety bawiłem tam
tylko do 1 w nocy, ale znając upór, doświadczenie bywalców progresji i
okoliczności wyśmienita zabawa trwała do rana.
Sto Lat Prezesie!






Tekst: Łukasz „Vince_Vega” Pyzowski
Zdjęcia: Dawid (Natanadler) Marut i Łukasz Pyzowski