2008.04.19 – GALAHAD, AFTER…, MANGROVE, LEAFBLADE, ANTIMATTER – Poznań.

Galahad

Sezon koncertowy na dobre się rozkręcił i żeby nie było zbyt nudno postanowiłem tym razem wybrać się na całą serię koncertów, które odbywały się w ramach 3rd Art Rock Festival w poznańskim klubie Eskulap. W ciągu kilku godzin zagrało tam aż pięć zespołów. Wbrew pozorom główną gwiazdą całej imprezy nie był wcale Galahad, lecz Antimatter. Dla mnie rzecz co najmniej dziwna, ale dla wielu fanów tego drugiego zespołu było pewnie zupełnie odwrotnie.

Dość tradycyjnie już wybrałem się do Poznania wspólnie z nadwornym fotografem, a prywatnie kuzynem Rafałem. Efekty jego pracy i doświadczenia możecie oglądać poniżej.
Uzbrojeni w aparaty fotograficzne i odziani w rasowe koszulki najlepszego polskiego serwisu muzycznego, udaliśmy się na piętro, aby kilka ostatnich minut przed rozpoczęciem imprezy spędzić przy szklance …coli. Tymczasem z dołu z głównej sali docierały do nas dźwięki grającego już zespołu. Uznaliśmy, że to po prostu próba, ale trwało to zdecydowanie za długo i postanowiliśmy sprawdzić, o co chodzi. Okazało się, że polski After był już w połowie swojego setu. Byłem wściekły i rozczarowany, ponieważ właśnie na ten występ czekałem najbardziej (poza Galahad oczywiście). Scena była całkowicie zastawiona sprzętem i do tej pory zastanawiam się jak sześciu muzyków znalazło tam dla siebie miejsce. Tak czy inaczej nie zawiodłem się na występie tej niezwykle obiecującej i ciekawej grupy. Zagrali sporo materiału ze swojego debiutanckiego krążka, jak również na koniec pojawił się utwór z nadchodzącej wielkimi krokami drugiej płyty. Znane mi kawałki zabrzmiały dość poprawnie i były wierne oryginałom. Wokalista Krzysztof Drogowski, wyglądający niczym rasowy metalowy frontman, znakomicie sprawdził się jako lider i swobodnie czuł się przed publicznością, która wprawdzie jeszcze wtedy nie była zbyt liczna. Pozostali muzycy byli raczej statyczni, ale tak naprawdę spowodowały to okoliczności obiektywne, czyli po prostu brak miejsca.
Nowy utwór zespołu zapowiada wędrówkę w troszeczkę cięższe klimaty. Nie wiem czy jest to do końca dobry pomysł, ale przekonamy się o tym już wkrótce. Dobry, interesujący koncert na rozpoczęcie festiwalu skończył się po około 30 minutach.

Zapomniałem nadmienić, że gdy podeszliśmy pod scenę, to napotkaliśmy jegomościa w znajomo wyglądającej koszulce. Okazało się, że to ni mniej ni więcej tylko Irek, z którym umawialiśmy się na łamach forum RA. Po krótkiej i zwięzłej prezentacji już razem uczestniczyliśmy w dalszej części imprezy. Trzech muszkieterów Rocka Area, do których wkrótce dołączył D’Artagnan czyli Jacek, bardziej nadający się, podobnie jak my wszyscy, na Portosa. Każdy dzierżył w ręku miecz czyli aparat, którym staraliśmy się wywalczyć swoje miejsce w wieczności.

Po krótkiej przerwie, którą spędziliśmy ponownie na pięterku przy kolejne szklance …coli, przyszedł czas na kolejny występ, tym razem w postaci holenderskich progrockowców z Mangrove. To był jeden z najjaśniejszych momentów całego festiwalu. Czteroosobowy walec przetoczył się przez coraz liczniejszą publikę, wzbudzając entuzjazm i wybuchy ogromnego aplauzu. Prym wiódł sympatyczny wokalista i jednocześnie gitarzysta, który w pewnym momencie zaczął biegać po całej sali, grając i skacząc wspólnie z przypadkowymi widzami. Świetny i oryginalny sposób na rozgrzanie i rozbawienie skostniałej troszkę widowni. Klawiszowiec ubrany niczym Marc Almond za najlepszych czasów, to kolejny energetyczny młody człowiek, który potrafi używać swoich instrumentów nie tylko do gry, ale również do zabawy. Perkusista kojarzył mi się troszkę z młodym Chrisem Slade’em. Co do umiejętności, to chyba było z nimi nienajgorzej. W każdym razie podobnie jak pozostali członkowie wykazywał się niezykłą energią i zaangażowaniem. Najspokojniej na tle całego zespołu zaprezentował się basista, ale w porównaniu z wieloma innymi basistami, których miałem okazję oglądać, był nad wyraz aktywny.
Mangrove, który tak naprawdę znam tylko z ich ostatniej płyty, zaprezentował się naprawdę znakomicie. Ich muzyka najbliższa chyba neoprogowi z wyraźnie słyszalnymi wpływami Pendragon, głównie w kwestii brzmienia gitary, niezwykle intrygująco wypadła na żywo. Do tego charyzmatyczny lider, który nie bał się bezpośredniego kontaktu z publicznością oraz ten pewien rodzaj magii pomiędzy muzykami, sprawiły, że koncert okazał się prawdziwym sukcesem i Mangrove nagrodzony został gromkimi brawami. W normalnych warunkach grupa zagrałaby co najmniej jeden bis, ale plan festiwalu był niezwykle napięty, o czym poinformował nas w przerwie Witold Andree. Festiwal miał się skończyć o godz. 23, a za przedłużenie groziły wysokie opłaty.

Kolejna krótka przerwa spędzona na dotlenieniu i rozprostowaniu kości, i na scenie pojawiło się dwóch gitarzystów, którzy zajęli miejsca na dwóch krzesłach po lewej i prawej stronie sceny. Trio Leafblade okrojone tym razem do duetu zaprezentowało krótki, kilkuutworowy set. Znawcy na pewno doceniliby ten występ, ale dla mnie była to muzyka pasująca raczej do kameralnych koncertów w filharmonii, gdzie można usiąść i rozkoszować się w spokoju dźwiękami płynącymi z głośników. Publiczność rozgrzana występem Mangrove była chyba lekko rozczarowana, gdzieniegdzie słychać było normalnie prowadzone konwersacje. Folkowe i jednoznacznie średniowieczne inklinacje muzyczne zespołu są niewątpliwie bardzo ciekawe i oryginalne, ale koncert rockowy to zupełnie inna historia. Dla mnie był to najsłabszy występ tego wieczoru, ale podyktowane to jest raczej stylem muzycznym, a nie umiejętnościami muzycznymi czy zaangażowaniem.

Przyszedł czas na kolejny występ, i tym razem również akustyczny. Na scenie pojawiła grupa Antimatter. Grupa to dość duże słowo jak na 3 osoby. Mick Moss w towarzystwie skrzypaczki Rachel Brewster i tym razem w roli wokalisty wspomagającego Pete’a Gildchrista, którego oglądaliśmy niedawno w Leafblade. Mick Moss okazał się niezwykle charyzmatycznym i pewnym siebie muzykiem, który jednoznacznie skupia na sobie uwagę publiczności. Natomiast Pete Gildchrist w znakomity sposób wpasował się w rolę łącznika pomiędzy Mossem a obsługą techniczną i zapleczem. Bardzo napięty harmonogram festiwalu sprawił, że zespoły nie miały zbyt dużo czasu na dokonfigurowanie ustawień dźwięku i brzmienia. Z tego też względu Pete w bardzo sympatyczny i zabawny sposób dawał sygnały akustykom jak mają ustawić brzmienie. Do tego zabawił się w sprzątaczkę i kelnera. W pewnym momencie Mick zażyczył sobie słoik miodu, który Pete mu skwapliwie doniósł. W przerwach między utworami Moss zabawiał publiczność opowiadaniem kawałów, które nie zawsze spotykały się z entuzjastycznym przyjęciem.
Rachel Brewster, niezwykle atrakcyjna i sympatyczna skrzypaczka, zagrała tylko w kilku utworach. W innych pojawiał się podkład grany z płyty cd. Spora część publiczności była na tym festiwalu tylko i wyłącznie ze względu na ten koncert. Widać było jak fani znakomicie znają teksty i wczuwają się w muzykę i atmosferę. Każdy utwór nagradzany był gromkimi brawami, a po zakończeniu występu spora część widowni skandowała długo „Antimatter”!!!
Nie ukrywam, że twórczość grupy znam bardzo pobieżnie, więc nie jestem w stanie dokładnie nazwać poszczególnych kawałków. Pojawiły się dwa covery: „Working class hero” Johna Lennona i „The power of love” Frankie goes to Hollywood, które na mnie osobiście zrobiły wrażenie.
Koncert Antimatter był bardzo długi, trwał chyba około półtorej godziny. Dla fanów zespołu było to niewątpliwie misterium, dla zwolenników ostrzejszego brzmienia stanowiło dość długi przerywnik. Świetnie wypadł statysta z założenia Pete Gildchrist, natomiast Mick Moss sprawiał momentami wrażenie zmęczonego i jakby nieobecnego, ale być może taki po prostu jest. Spora część widowni była z tego występu zadowolona.

Tymczasem w moich myślach zapanowała groza: godzina 22:15, a Galahad nawet jeszcze nie rozłożył sprzętu. Nie ukrywam, że cały ten festiwal sprowadzał się dla mnie z założenia do koncertu Galahad, zespołu, który oczarował mnie wiele lat temu, a ostatnia jego płyta uzależniła mnie od siebie, i byłem niezwykle ciekawy jak grają na żywo. Po pobieżnym (żeby się za bardzo nie sugerować) przejrzeniu relacji Piotra Michalskiego z koncertu w Piekarach, byłem jak najlepszej myśli. Nie zwiodłem się formą muzyków i ich umiejętnościami, zawiodłem się znacznym skróceniem ich koncertu, co jest dla mnie po prostu karygodne, ale wynika oczywiście z pewnych nienaruszalnych postanowień. Tak czy inaczej Galahad pokazał kawał najwyższej próby grania i przeżywania muzyki. Takiego luzu, bezpretensjonalności i swobody dawno nie widziałem. Stuart Nicholson tryskał energią i charyzmą, Roy Keyworth skakał, wyginał się i nieustannie uśmiechał, Lee Abraham statecznie i z pewną żartobliwą powagą zagospodarował lewą stronę sceny, Dean Baker uśmiechnięty i wyluzowany czarował nas wymyślnymi dźwiękami, a Spencer Luckman schował się za swoim zestawem bębnów i robił swoje. Zagrali krótko, ale było to, na co czekałem czyli „Sidewinder” i mój ukochany „Bug eye”. Świetnie wypadły „Empires never last” i „Termination”. Co ja mówię, wszystkie utwory były fantastyczne i do tego rewelacyjnie zagrane. „This life could be my last”, „Sleepers” i „Room 801” były tego kolejnym potwierdzeniem. Kłopot był tylko w tym, że muzycy patrzyli co jakiś na zegarek i było wiadomo, że czasu jest niewiele. Czas okazał się tego wieczoru nieubłagany i jego brak sprawił, że czuję po występie Galahad pewien niedosyt. Chwała zespołowi za to, że nie poddał się tej nieuniknionej próżni oranizacyjnej, przeszedł do porządku dziennego i po prostu zagrał swoje. Tych kilka utworów poruszyło serca wielu fanów zgromadzonych w Eskulapie i stanowiło wspaniałe zwieńczenie tego jakże ciekawego, choć obarczonego pewnymi problemami organizacyjnymi festiwalu.

Festiwale artrockowe są czymś bardzo wyrafinowanym, a z drugiej strony naturalnym i niezwykle ekscytującym. Konfrontacja kilku zespołów, reprezentujących czasami zupełnie odmienne style tego samego nurtu muzycznego, pozwala na twórcze i aktywne rozwijanie muzycznych zapatrywań czy fascynacji. Zakładam, że taki cel przyświecał organizatorom tego festiwalu, którzy w dość odważny sposób dobrali skład tej imprezy. Mnie nie do końca to przekonało. Napięcie zostało troszeczkę źle rozłożone. Być może ciekawiej by było, gdyby tylko sama kolejność występów została zmieniona w ten sposób: After, Leafblade, Mangrove, Antimatter, Galahad. Akustyczny set Leafblade i Antimatter naprawdę sprawiły, że można się było troszeczkę za bardzo wyciszyć, czy wręcz po prostu wynudzić.

Nie tylko muzyką człowiek jednak żyje. Oprócz tego obcuje z innymi ludźmi, a na koncertach ta koegzystencja jest w dwójnasób widoczna. Zmierzam tutaj do tego, że niektórzy „fani” po prostu nie potrafią zapanować nad swoimi egoistycznymi czy może alkoholowymi nawykami i wydaje im się, że wszystko, co robią i wykrzykują jest oryginalne, ciekawe i tak naprawdę jedynie słuszne. Mam nadzieję, że „fan, o którym teraz właśnie chcę napisać parę słów, przeczyta kiedyś tą relację (trudno mi w to uwierzyć) i może coś zrozumie. Pamiętacie moją relację z Fisha? O tym właśnie z trzeciego rzędu du*** piszę teraz. Tym razem ten „pan” znalazł się bezpośrednio przy mnie i tylko mój wrodzony pacyfizm sprawił, że zachowałem spokój i nie oddałem aparatu fotograficznego Rafałowi, żeby mieć wolne ręce. Rozpychanie się, uderzanie, kopanie i wrzeszczenie w najmniej odpowiednim momencie, to właśnie wyznaczniki bytności tego gościa na koncercie. Ten człowiek w trakcie koncertu Mangrove krzyczał „Moongrave”, a kiedy Stuart Nicholson poprosił o ciszę w jednym z utworów, to najzwyczajniej w świecie wył i skowyczał, jakby to miało mu zjednać cały świat. Być może wychowany na pogo zapomniał o elementarnych zasadach zwykłego ludzkiego współżycia, tym bardziej koncertowego.

3rd Art Rock Festival to już historia. Pomimo drobnych niedociągnięć festiwal ten niewątpliwie zasługuje na uznanie i stanowi wyznacznik do kolejnych edycji tego coraz bardziej prestiżowego przedsięwzięcia. Myślę, że ciekawie byłoby zorganizować typowo polską edycję takiej imprezy. Proponuję na pierwszy ogień After, Point of View, Millenium, Osada Vida i Animations.

[supsystic-gallery id=26]

Tekst: Arkadiusz Cieślak, Zdjęcia: Rafał Wesołowski

Dodaj komentarz