„Lost In Infinity Tour 2008” – pod takim szyldem ruszyła w Polskę grupa
Animations, by na żywo zaprezentować materiał z debiutanckiego albumu
„Animations”, który na rynku muzycznym wywołał całkiem spore zamieszanie
i myślę, iż jak najbardziej uzasadnione. Trasa objęła pięć miast, a
wśród nich znalazł się także Wrocław. Pewnie wstyd się przyznać, ale o
tym wydarzeniu dowiedziałem się dopiero w dniu koncertu. Jednak gdy
tylko dotarła do mnie ta wiadomość, moja decyzja była błyskawiczna
(wiadomo oczywiście jaka..) Jak pomyślałem – tak też zrobiłem i tuż po
godzinie 19-tej moje stopy przekroczyły progi klubu „Od Zmierzchu Do
Świtu”, w którym to grupa Animations miała zainicjować początek swojej
trasy. O tej porze w lokalu była dosłownie garstka ludzi.. Poczułem
lekkie rozgoryczenie i zażenowanie, że w tak dużym mieście, na takie
koncerty przychodzi tak niewiele osób. Tym niemniej tłumaczyłem to sobie
tym, iż do koncertu jest jeszcze prawie godzina i pewnie ludzie dopiero
zaczną się schodzić. Jednakże frekwencja tego wieczoru nie była
imponująca. Na koncert przyszło góra 50 osób, co jednak w niczym nie
przeszkodziło grupie Animations, która tego wieczoru dała bardzo
widowiskowy show.
Zespół wystąpił w składzie: Bartek Bisaga (bas), Kuba Dębski (gitara),
Tomek Konopka (klawisze), Paweł Larysz (bębny). Przyjechał również nowy
nabytek zespołu, a mianowicie Darek Bartosiewicz, który z powodu
niedyspozycji zdrowotnej niestety nie chwycił za mikrofon. Tego wieczoru
spadła na niego odpowiedzialność za sprzedaż wejściówek i robienie
fotek, no ale i to musi przecież ktoś robić.
Koncert zaczął się z niewielkim, 15-to minutowym poślizgiem i po tym
czasie z głośników poleciało intro. A po nim na scenie rozpoczęła się
prawdziwa uczta dźwiękowa i tym samym pokaz niebagatelnych umiejętności
instrumentalistów, przywołująca na myśl poczynania grupy Dream Theater.
Na pierwszy ogień poszedł „911” (part 1-2), a następnie „Oranges” i
„Lost In Infinity”. Już od samego początku dało się odczuć, że chłopaki
na scenie czują się w pełni rozluźnieni (albo umiejętnie się maskowali),
a samo granie sprawia im niezwykłą frajdę. Co i rusz członkowie zespołu
wymieniali między sobą uśmiechy, co sprawiało wrażenie jakoby panowie
bez większego wysiłku odgrywali niebanalne dźwięki swoich utworów, jak
również tworzyli zgraną paczkę przyjaciół. To zachowanie sprawiało
naprawdę pozytywne wrażenie i ktoś, kto to widział, dokładnie rozumie o
co mi chodzi. Innym ciekawym zjawiskiem była mimika twarzy Kuby, który
podczas gry na swoim instrumencie wczuwał się do tego stopnia, że robił
różnorodne miny. To przywołało mi na myśl gitarzystę Exodus, Gary
Holt’a, który podczas koncertu zachowywał się całkiem podobnie. Ponadto
grupa starała się o to, by pomiędzy poszczególnymi utworami nie
powstawała niewygodna cisza i tak też po krótkim, czasem żartobliwym
tekście rozpoczynano kolejny kawałek. Stąd też mimo braku wokalisty,
zespół i w tej kwestii radził sobie należycie.
Następne w kolejności zagrano „Paradigm Shift”, „Sonic Maze” i po tych
dźwiękach nadszedł czas na niespodziankę. Zespół zaprezentował split
kawałków z repertuaru Dream Theater, Liquid Tension Experiment i mało
znanej grupy o nazwie Metallica. Wpletli w to trochę swojego materiału i
wyszedł prawdziwy collage muzyczny. Motywy zmieniały się niczym obrazy w
kalejdoskopie. To był doskonały przykład na to, że Polak potrafi.
Podejrzewam, że większość zespołów podejmując próbę wykonania coveru
Dream Theater, od razu wydałaby na siebie wyrok śmierci. Jednak, jak
dane mi było usłyszeć – nie taki diabeł straszny jak go malują.
Animations sprostali temu zadaniu bez jakichkolwiek trudności. Zresztą
wybór kawałków z repertuaru Dreamów nie dziwi, bo słuchając muzyki
Animations od razu daje się wyczuć charakterystyczny styl twórców
„Awake” i mam nadzieje, iż z czasem te fascynacje będę mniej
wyczuwalne..
Kolejnymi kawałkami okazały się „The Four Symptoms” oraz „912”, a po
nich na scenie został jedynie Tomek, który klimatycznym klawiszowym
wstępem zainicjował ostatni w secie „Animations”. Po tym utworze zespół
na moment opuścił scenę, co jednak nie trwało długo, ponieważ
publiczność dość mocno domagała się kontynuacji widowiska. Chłopaki od
razu przystąpili do działania, ale tym razem scena należała do jednej
osoby. Mowa tu o Pawle, który pokazał próbkę swoich wysokich
umiejętności i kunsztu wykonując solo na bębnach. Zaczął od motywów
granych na werblu i od razu ucieszyło mnie to, że w jego popisie było
sporo melodii, a nie jedynie kanonada jak największej ilości dźwięków
świadczących o predyspozycji muzyka do „kosmicznie” szybkiego grania.
Zastanawiam się czy Paweł nie jest wielkim fanem Neil Peart’a, bo
melodyka jego sola, była podobna właśnie do popisów perkusisty Rush. No i
ta żonglerka pałkami… to robi wrażenie (Neil też to wykonuje,
podobnie jak Mike Terrana i reszta cyborgów.). Myślę, że gdyby sufit był
trochę wyżej to Paweł pokusiłby się na podrzucanie pałeczkami niczym Mr
Portnoy… W każdym bądź razie, te przysłowiowe pięć minut z perkusistą
Animations pokazało, że ten człowiek ma ogromny potencjał i już teraz
jego styl oraz technika gry zasługują na prawdziwe uznanie.
Po elektryzującym solo, zespół wykonał kawałek „Heaven”, który nie
ukazał się na żadnym wydawnictwie i tak o godzinie 21:40 nadeszła
chwila, gdy Animations na dobre zeszli ze sceny…
Po koncercie widać było, że ludzie byli zachwyceni tym, co zobaczyli i
usłyszeli tego wieczoru, co jak zaobserwowałem, zaowocowało dość obfitą
sprzedażą płyt i koszulek zespołu. Formacja udowodniła, że także u nas
można grać tak poważne i niebanalne dźwięki jak na zachodzie. Chłopaki
pokazali się naprawdę z mocnej strony. Zarówno pomysły jak i same
umiejętności muzyków świadczą o klasie i tym samym napawają optymizmem
na przyszłość, bo coś mi się wydaje, że o Animations będzie jeszcze
głośno. Teraz gdy zespół powiększył się o wokalistę, pojawiły się nowe
możliwości i mam nadzieje, że zespół tego nie zlekceważy, ale
odpowiednio je wykorzysta…
Marcin Magiera