2008.03.15 – SYLVAN, FLAMBOROUGH HEAD – Poznań

sylvan_plakat

Jednodniowa bezsenna noc. („Sleepless night” „For one day”)

Tegoroczny sezon koncertowy rozpoczął się na dobre i niech będzie tak obfity w wielkie i zapadające w pamięć wydarzenia jak się na to zapowiada. Dopiero, co zdążyłem ochłonąć po koncercie Division by Zero i Riverside, a już dwa dni później szykowałem się do ponownego wyjazdu do Poznania na kolejne dwa koncerty. Tym razem były to występy Flamborough Head oraz Sylvan w ramach 2nd Art-Rock Festival. Od razu na początku mojej relacji chciałbym podziękować bardzo serdecznie Piotrowi Michalskiemu z Rock Area za możliwość uczestniczenia w tym świetnym, jak się ostatecznie okazało, mini festiwalu. W ramach tych podziękowań napisałem krótki wierszyk, który mam nadzieję Ci się spodoba, Piotrze i Wam wszystkim również:

„Niech wymowny będzie sens tego peana
Jak pamiętny był koncert Sylvana.
Czyja to zasługa? Pytacie.
A portal Rock Area znacie?

Tam PM niejaki wraz z Piospym do pary
Tworzą tandem niezwykle udany.
Modyspy czasem wtóruje
I z rzadka komentarz wypluje.

Nieźli są to rockowcy,
Żaden gatunek nie jest im obcy.
Piszą, słuchają, koszulki sprzedają.
Na koncert czasem wstęp załatwiają.

Latimer dzięki nim na jeden wszedł
Gdzie grał też Flamborough Head.”

Po tym niezwykle poetyckim i natchnionym wstępie, myślę, że czas na pewne konkrety. Koncert został zaplanowany na godzinę 20-ą w poznańskim klubie jazzowym Blue Note. Była to już kolejna moja wizyta w tym miejscu, poprzednio przy okazji koncertu Riverside, a później Areny. Jest to dość klimatyczne miejsce o bardzo kameralnym i stonowanym wystroju, mogące pomieścić dosłownie kilkadziesiąt osób. Dzięki temu koncerty w Blue Note nabierają szczególnego, wyjątkowego, wręcz prawie prywatnego charakteru. Minusem tej sali jest zbyt mała scena, przez co muzycy nie do końca mogą się rozwinąć, a tacy energetyczni rockowcy z Sylvan po prostu się duszą.

Pod klubem zjawiliśmy sie około godziny 19:30 i udało nam się o dziwo znaleźć świetne miejsce parkingowe. Po wejściu zaliczyłem obowiązkową wizytę przy stoisku z płytami, gdzie nabyłem podwójny album koncertowy Galahad.
Większość stolików oznaczona była tabliczkami z napisem „Rezerwacja” (swoją drogą Piotrze, następnym razem trzeba będzie o tym pomysleć), z wyjątkiem jednego stojącego na środku pod samą sceną! Do tej pory tego nie rozumiem, ale przecież nie można było nie skorzystać i oczywiście rozsiedliśmy się wygodnie wypakowawszy uprzednio cały sprzęt fotograficzny. Uprzywilejowani nabyli złocisty napój, natomiast zwykli kierowcy, w tym również ja, musieli zadowolić się colą.
Publiczność dopisała i stawiła się karnie na to wyjątkowe przecież wydarzenie. Oczywiście ilość osób była limitowana wielkością klubu, ale i tak zebrało się kworum.
Tymczasem na scenie trwała próba Flamborough Head i zastanawiałem się jakim cudem wszyscy muzycy zmieścili się na podeście zapakowanym do granic możliwości dwoma zestawami instrumentów, i jakim dziwnym językiem się posługiwali. Naprawdę występ na takiej powierzchni wymaga od członków zespołu umiejętności niemal ekwilibrystycznych.
Koncert poprzedził krótki wstęp wygłoszony przez Witolda Andree z Oskar Productions, który zorganizował ten festiwal. Ten niezwykle zasłużony dla rocka progresywnego facet zapowiedział gwiazdy wieczoru i zaprosił wszystkich na trzecią edycję festiwalu, która będzie miała miejsce 19 kwietnia w poznańskim Eskulapie, z Galahad w roli głównej. „Przed państwem Flamborough Head!”

Na scenę wcisnęło się czworo instrumentalistów, a po kilkuminutowym wstępie dołączyła do nich wysoka blond wokalistka, która grała również na różnego rodzaju fletach (hm, dziwne brzmi to zdanie). Jak zauważył kuzyn Rafał: perkusista Koen Roozen przypominał do złudzenia…Davida Gilmoura sprzed 10-15 lat. Podobieństwo było naprawdę uderzające, co możecie zresztą sprawdzić na zdjęciach poniżej.

Zespół reprezentuje starą, dobrą holenderską szkołę rocka progresywnego, czerpiąc garściami z dokonań takich grup jak Focus czy Kayak. Pobrzmiewają w tej muzyce również elementy starego Camel, szczególnie w brzmieniu klawiszy. Do tego dochodzi żeński wokal, który w tym przypadku wypadł naprawdę znakomicie, a różnie z tym bywa i proszę mnie nie posądzać o antyfeminizm. Po prostu w rocku progresywnym lepiej sprawdzają się męskie głosy, choć bywają od tego chlubne wyjątki w postaci chociażby Tracy Hitchings, Lana Lane, Sonja Kristina (Curved Air) czy właśnie Margriet Boomsma z Flamborough Head, która zastąpiła w 2000r. na miejscu przy mikrofonie Siebe Rein Schaafa. Dodajmy, że prywatnie jest żoną klawiszowca Edo Spanninga i odpowiada za pisanie tekstów, które wyglądają naprawdę na niezwykle ciekawe, osobiste i po prostu życiowe. Na uwagę zasługuje również dobra znajomość języka angielskiego wokalistki Flamborough Head.

Grupa zagrała dziesięć utworów (razem z bisem), a całość trwała niemal półtorej godziny. Po pierwszym utworze zatytułowanym wymownie i znajomo „Russian roulette”, Margriet przeczytała tekst napisany po polsku, w którym wyraziła swoje podziękowania i wyrazy uznania dla polskiej publiczności i organizatorów imprezy. Muszę przyznać, że polszczyzna wokalistki była prawie perfekcyjna, coś niezwykłego. Następnie Margriet powróciła do angielskiego i podsumowała, że język polski jest równie piękny, co i trudny.

To był naprawdę niezwykle intrygujący i ciekawy występ. W tej muzyce pobrzmiewają echa lat 70-ych, muzycy pozwalają sobie na długie instrumentalne fragmenty, ocierając się niemal o improwizacje. Brzmienie okazało się soczyste, pełne, znakomicie wypadła perkusja i oryginalnie spisał się młody gitarzysta, który tak naprawdę jest z zespołem dopiero od kilku tygodni, a już znakomicie się w nim usytuował.
Basista Marcel Derix, stojący zupełnie z lewej strony sceny, okazał sie niezwykle sympatycznym muzykiem uśmiechającym się i doceniającym najmniejsze oznaki akceptacji i zadowolenia ze strony publiczności.
Najmniej widoczny był klawiszowiec schowany zupełnie za swoim zestawem instrumentów, wśród których znalazły się również organy Hammonda, ale jego wkład w charakter muzyki był nieoceniony i niezmiernie ważny, a warto dodać, że to on właśnie jest założycielem i mózgiem zespołu.
Natomiast Margriet jest urodzoną „frontwomanką”, która znakomicie radzi sobie na scenie i niezwykle łatwo nawiązuje kontakt ze zgromadzoną publicznością. Do tego dysponuje naprawdę ciekawym i dość mocnym głosem idealnie współgrającym z muzyką zespołu.

Wbrew tytułowi utworu zagranego na bis, nie była to absolutnie strata czasu, lecz przesympatyczny i dość kameralny koncert grupy, która naprawdę zasługuje na większe zainteresowanie i uznanie. Jeśli nie znacie, a lubicie klimaty Focus, Camel czy Kayak, to sięgnijcie po te nagrania.

Przyszedł czas na zmiany na scenie, co oczywiście wiązało się z kolejnym występem, który już niedługo miał się rozpocząć. Flamborough Head szybko i sprawnie spakowali swój sprzęt i pozostawili dość sporo miejsca dla muzyków Sylvan.
Nie będę ukrywał, że czekałem głównie na ich występ, a Flamborough Head obejrzałem niejako przy okazji, czego absolutnie nie żałuję. Jednak moim głównym celem byli niemieccy progrockowcy z Sylvan. Zakochałem się w „Presets” i bardzo cenię sobie „Posthumous Silence”, przez co liczyłem głównie na utwory z tych płyt. Nie zawiodłem się, aż 11 na 17 utworów pochodziło z tych dwóch albumów. Pozostałe nagrania to przekrój pozostałych czterech krążków. W porównaniu do koncertu w Piekarach Śląskich niestety okazało się, że publiczność była już tak zmęczona kilkugodzinnym występem, że nie wywołała zespołu na ostatni bis w postaci „On the verge of tears”, co było chyba jedynym minusem tego wspaniałego wieczoru.

Po zmianie sprzętu na scenę ponownie wkroczył Witold Andree, by zapowiedzieć zespół i wspomnieć o majowej premierze DVD. Następnie zaprosił nas na występ niemieckiej grupy i zapewnił nas, że zagrają na żywo, po czym usłyszeliśmy dźwięki perkusji grane z…odtworzenia. Oczywiście muzyka Sylvan często wspomagana jest dodatkowymi efektami i tak było również w tym przypadku. Na scenie pojawił się wokalista Marco Gluhmann i samotnie rozpoczął koncert, śpiewając „When the Leaves Fall Down” z „Presets”. Już wiedziałem, że czeka mnie coś wyjątkowego. Po chwili dołączyli pozostali muzycy i zaczęło się na dobre. Uderzyła mnie „normalność” członków Sylvan. To są po prostu normalni ludzie, którzy bawią się muzyką i cieszą grając ją dla innych. To mnie zawsze ujmuje i jest dla mnie niezwykle ważne: szczerość i wiara w to, co się robi. Tak właśnie było z Sylvan, na każdym kroku było widać ich pasję, zaangażowanie i niebywałe zadowolenie z uprawiania muzyki. Przodowali w tym szczególnie gitarzyści i wokalista. Tryskali wręcz energią i dopingowali się wzajemnie uśmiechami, gestami i komentarzami. Świetnie sprawił się nowy gitarzysta Jan Petersen, potężny gość o sympatycznej twarzy i żywiołowym usposobieniu. Niestety mam wrażenie, że brzmienie gitary było zbyt wyciszone, przez co momentami prawie musieliśmy się wręcz domyślać, co gra Jan.
Perkusista Matthias Harder usadowiony za bębnami Sonor, sprawiał niezwykle sympatyczne wrażenie. Zobaczycie to zresztą na jednym ze zdjęć poniżej. Zgodnie z opinią mojego mentora perkusyjnego – Rafała, zagrał dobrze, ale bez specjalnych fajerwerków. Jak dla mnie zabrzmiał świetnie, grał z taką charakterystyczną swobodą i lekkością.
Basista Sebastian Harnack, najmłodszy w całym towarzystwie, tryskał chyba największą energią i swobodą. Grał bardzo impulsywnie i zwiedzał scenę wzdłuż i wszerz, co wcale nie było rzeczą łatwą. Świetnie się bawił i starał się nawiązać interakcję z publicznością. Chyba mu się udało, ponieważ zespół dostał piwo od jednej z dziewczyn. Sprawiał wrażenie gitarzysty prowadzącego, a jego pięciostrunowy bas wybijał się na pierwszy plan. Znakomicie to brzmiało, choć zostało okupione kosztem gitary Jana Petersena. Co do podobieństw, to muszę przyznać, że Sebastian lekko kojarzy mi się z Larsem Urlichem, oczywiście jeśli chodzi o fizjonomię.
Klawiszowiec Volker Sohl był najmniej widocznym ogniwem łańcucha Sylvan, ale również z tego powodu, że stał schowany z tyłu po lewej stronie sceny. Poza tym jest chyba z natury dość spokojnym człowiekiem i skupia się raczej na grze, niż na jakimś specjalnym show. Uśmiechał się wszakże szczodrze, a przede wszystkim wspaniale grał.
Wokalista Marco Gluhmann okazał się frontmanem spełnionym i niebywale charyzmatycznym. Brylował i rządził na scenie niepodzielnie, współpracując ze wszystkimi muzykami i integrując się z nimi. Nie starał się mrugać do publiczności, po prostu robił swoje i wyśpiewywał kolejne wersy momentami przejmujących, a czasami po prostu normalnych, z życia wziętych tekstów. Śpiewał nie tylko głosem, ale również całym swoim ciałem, dzięki czemu jego ekspresja porażała w dwójnasób.

Skupiłem się bardziej na indywidualnych możliwościach i umiejętnościach poszczególnych muzyków, czas więc najwyższy na pewne ogólniejsze oceny i porównania. Sylvan zaprezentował nam przekrój całej swojej twórczości ze szczególnym naciskiem na dwie ostatnie płyty, napisane swoją drogą w trakcie tej samej sesji, co nie dziwi zbytnio, gdyż są to albumy co najmniej ponadprzeciętne. Występ charakteryzował się swego rodzaju magią i elektryzującą atmosferą uzyskaną przy minimalnych środkach wizualnych. Liczyła się po prostu sama Muzyka i to co z sobą niosła – radość, uczucie, drżenie serca, ciarki po plecach, pot na skroniach (i nie tylko), chwilowe oderwanie od rzeczywistości i równie chwilowy, ale niezwykle gwałtowny do niej powrót. Myślę, że można się od nich (muzyków Sylvan) uczyć.

Sylvan jako zespół niezwykle młody (najstarszy członek ma 38 lat czyli tyle, co ja), ale równie płodny i progresywnie rozwijający się, ma przed sobą obiecującą przyszłość, wiele wartościowych płyt, przejmujących koncertów, a przede wszystkim satysfakcji i zadowolenia z grania muzyki, która nie jest obojętna dla coraz większej rzeszy fanów.

Zmęczenie dopadło wszystkich, a głównie widownię, przez co nie doczekałem się ostatniego bisa. Cóż, nie ukrywam, że będę starał się uczestniczyć we wszystkich koncertach Sylvan w promeniu 600km od mojego miejsca zamieszkania.
Jestem po prostu zahipnotyzowany.

Arkadiusz Cieślak
Zdjęcia: Rafał „Rav” Wesołowski

PS 1
Niestety nie zapamiętałem nazwiska gitarzysty Flamborough Head w momencie kiedy
Margriet prezentowała skład zespołu. Nie udało mi się również znaleźć tej informacji w internecie, nawet na oficjalnej stronie zespołu.

PS 2
Kris, nie spóźniaj się więcej.
Rav, dzięki za fachową pomoc oraz świetne zdjęcia.
Pozdrowienia dla Jacka.
Elzbiecie tym razem dziękuję za cierpliwość.

Setlisty:

Flamborough Head

Russian roulette
For starters
Maureen
Don’t forget us
Year after year
Mantova
Silent stranger
Sleepless night
Garden of dreams
Waste of time


Sylvan

When the Leaves Fall Down
One step Beyond
Deep Inside
For One Day
In Chains
Pane of Truth
The Colors Changed
Answer to Life
The Last Embrace
A Kind of Eden
Posthumous Silence
Those Defiant Ways
Heal
Given Used Forgotten
No Way Out
This World is Not for Me
Artificial Paradise

[supsystic-gallery id=20]

Dodaj komentarz